RĘKA
białą laską snu wodzi mi po ustach wymów
wszystkie ślepoty dnia które tak dalekowzrocznie
zaniewidziały wtedy znów ją odstawisz za zarastający
próg słowa gdzie samoczynne zimno zawiązuje
w samym ogniu serca winną latorośl wyplecioną z żył
za pomieszanie wszystkiego ze zmysłów a za oko twoje
świat nie będzie karany umyjemy wszystkie jego
resztki gnijące w powiece która w półśnie zawijała
próchniejące obrazy pamięci umyjemy nawet
przypuszczalne
kary potopu umyjemy mandat i policjanta który
dyrygował
kruchą chrząstką światła umyjemy sen i jego kotary
zwisające do góry z ćmą po drugiej stronie jej braku
niech ma przeczyste zastanie umyjemy białą laskę
aż do jej widzenia niech ma jakąś zgrzebną samowiedzę
niezależnej dłoni umyjemy ślepoty w olśnieniach
zimowe blendowanie zwierza niechaj mają zbieżność
w drzewostanie i dalekowzroczność też na ługi gęsto
weźmiemy wraz z pryzmatem źrenicy niech prycha
jej grzybnia po widokach z przeceny niech się cieszy
z przeźroczystej płetwy nawigacji jaki korsarz taki
brud zauważy i próg słowa w detergenty jawne
zanurzymy po usta niech ma białą podkowę na
sińcach wchodzenia to ładne i niewinne gdy
śród przekraczania czyste są podeszwy na zdaniu
innych samoczynne zimno weźmiemy sposobem na wodę
i kijankę z dwóch ech temperatur odhuknie kryształ
Strona:Tymoteusz Karpowicz - Odwrócone światło.djvu/342
Ta strona została przepisana.
kopia artystyczna