oddech ale edyp puszcza to mimo uszu bo to właśnie
wiatru
barwa tak obraca swoją czarną stronę na posuwistą
stopę nad pustynią król wyciekłe ze źrenic królestwo
przerzuca na drugie nieodpadłe ramię i ta przestrzeń
znów go w nieszczęściu określa jako walczącego
aż do mózgu czuje jak do czoła pot jego się zbliża
i to wraca mu wszystkie zbliżenia porzucone
pod tronem wie że i tym razem jeszcze rośnie
bo gałązka tarniny osuwa się z kolan i te wszystkie ruchy
zawiązują go znowu w środku serca rusza poza siebie
ciągle widzi przebite nogi u kostek do stóp
laska
w tym miejscu zostawiona biała laska dopiero
widzi co straciła próbuje biec za edypem lecz wrodzone
drzewo ją uspokaja odwołuje się do godności
leszczynowego krzewu pod którym przez tysiąclecia
wypróżniały się wszystkie teby czyż nie widzisz
możliwości uwolnienia się raz na zawsze od tego
ruchomego gówna za którym mit wlecze kucającą
raz po raz antygonę spróbuj być patykiem porzuconym
przez chłopca który przez przekorę próbuje
bawić się z bogami na tarpejskiej skale zaraz
zabrzmi jego krzyk przezabawny jak gdyby w zachwycie
nad odwróconym od podstaw widzeniem niech cię widzi
oddalający się na zawsze w tym miejscu
Strona:Tymoteusz Karpowicz - Odwrócone światło.djvu/348
Ta strona została przepisana.