ODWRÓCONE ŚWIATŁO
kiedy moja łódka dobije do słońca
zaczekam chwilę nie wysiądę z brzegu
popatrzę stąd na wszystkie zachody
światła na jego nazwy i na synonimy
jak wieczny pęd pod górę pot
błyskawiczne ostrogi w oku oszalały
jeździec bez konia batożący zapartą
w cudzym koniu gałąź bzu przedwczesnego rozorany
litością policzek kolczuga rozkazu
w moim narowistym ramieniu lodowata
foka śmierci na tych śniegach chwały
które lepiej przemilczeć jak
przegryziony tunel bratniego gardła
gdzie szczury gniazda wiły z manifestów
moja własna ręka grzebiąca w obcym mózgu
w poszukiwaniu formuły otwartego życia
w zakapturzonych sidłach śmierci szafot na ołtarzu
bóg w battledressach wraz z obroną długo
obcięta ręka pamięci na znaku
to wszystko było przecież moim odwróconym światłem
paliło się gdy gasło i gasło się paląc
ale kiść narodu na sercu sunęła wciąż w górę
krwi za którą ciągle nie widziałem słońca
Strona:Tymoteusz Karpowicz - Odwrócone światło.djvu/406
Ta strona została przepisana.
kopia artystyczna