posiekane bażanty, rybę i inne potrawy, tak przesolone, że nasi goście musieli ciągle popijać je słodkim napojem, wyrabianym z ryżu i noszącym nazwę „saud-czu“.
Grzeczny gospodarz, chcąc uczcić obecność Anglików, wzniósł toast za ich zdrowie. Wziąwszy filiżankę w obie ręce, trząsł się długo, kiwał głową, poczem, wypiwszy napój, pokazał gościom dno filiżanki, przekonywając ich w ten sposób, że wypił wszystko.
Potem klasnął w dłonie i rozkazał służącym zaprosić do stołu narzeczoną, która dotychczas siedziała sama w przyległym pokoju.
Po chwili w drzwiach ukazała się panna młoda.
Zdumiał się William, widząc, że przyszła pani mandarynowa nie umie wcale chodzić: z trudem stawia nogi, to znów śmiesznie podskakuje, robiąc małe niezgrabne kroczki.
— Co to znaczy? — zapytał cicho Browna. — Ta Chinka idzie tak, jakgdyby miała lada chwila się przewrócić.
— Drogi kolego! — odparł z uśmiechem pan Brown. — Zapomniałeś zapewne o tym niemądrym chińskim zwyczaju, zakorzenionym wśród zamożnych Chińczyków: po urodzeniu dziewczynki nogi jej zakuwają w małe drewniane trzewiczki, które powstrzymują wzrost stopy, aby pozostała małą; przeszkadza im to stąpać należycie, lecz mandaryni tłumaczą się, że ich córki nie są stworzone do chodzenia, ale do noszenia przez służbę w lektykach.
Mandaryn, powstawszy, powiódł po zebranych gościach dumnem spojrzeniem i zawołał:
— Czy widzicie, z jak wysokiego rodu pochodzi moja żona?
— Widzimy! — krzyknęli goście.
Mandaryn z uśmiechem zadowolenia zbliżył
Strona:U Chińczyków.djvu/11
Ta strona została uwierzytelniona.