— Panie, chrześcijanom w Pekinie grozi wielkie niebezpieczeństwo!
— Jakie niebezpieczeństwo? — spytał strwożony William. — Czy nie nowe powstanie?
— Tak jest — potwierdził sługa.
— Czyż to prawda? — spytał William, patrząc badawczo na Hi-funga.
Hi-fung rozejrzał się po pokoju. Naraz chwycił porcelanową wazę, stojącą na kominku i zawołał:
— Jeślim skłamał, niech pęknie moje serce na drobne kawałki jak ta misa.
I rzucił wazę na ziemię.
William już nie wątpił o prawdziwości słów Hi-funga.
— W jaki sposób dowiedziałeś się o tem wszystkiem.
— Przechodząc koło pobliskiego sklepu, podsłuchałem rozmowę dwóch rodaków, którzy mówili, że dziś wieczorem będzie urządzony napad na mieszkania Europejczyków. Wojsko przyłączyło się do powstańców i nie będzie wcale broniło chrześcijan.
— Dziękuję ci za tę wiadomość — rzekł William i pośpieszył do mieszkania konsula.
Państwo Brown, dowiedziawszy się, co ich czeka, niezmiernie się przelękli.
— Idę do mandaryna Czi-wunga i zażądam, żeby otoczył wojskiem wszystkie domy chrześcijan! — rzekł pan Brown.
— Nie wiem, czy to się na co przyda! — zauważył William. — Gdy wojsko trzyma stronę powstańców, rozkazu mandaryna nikt nie usłucha.
— Ach Boże, co się z nami stanie! — jęknęła zrozpaczona pani Brown.
— Sądzę, że będzie najlepiej, gdy się ukryjemy w jakiem bezpiecznem miejscu — radził William.
Strona:U Chińczyków.djvu/30
Ta strona została uwierzytelniona.