Strona:U Chińczyków.djvu/31

Ta strona została uwierzytelniona.

Państwo Brown zgodzili się na tę radę. Zebrali naprędce kosztowności, pieniądze i, uzbrojeni w rewolwery, wyszli na miasto.
— Idźmy wolno! — radził William — i nie okazujmy zbytniego przestrachu. Wydostawszy się z miasta, znajdziemy może jaką bezpieczną kryjówkę, tam przeczekamy najgroźniejszą chwilę.
Poprzedzani przez Hi-funga, Anglicy zaczęli mijać ulicę za ulicą.
William wstąpił po drodze do kilku Anglików i uprzedził ich o grożącem niebezpieczeństwie.
Nareszcie doszli do bramy miasta, lecz oblicza ich pobladły z trwogi: brama była zamknięta, straże nie wypuszczały nikogo. Hi-fung pobiegł do innych bram, lecz i tamte były szczelnie pozamykane.
— Boże! Jesteśmy zgubieni! — zawołała drżącym głosem pani Brown. — Co czynić? Co czynić?
— Wracajmy do domu — rzekł konsul. — Zatarasujemy drzwi i będziemy się bronili.
William pośpieszył za nimi, lecz nie wrócił do domu: postanowił uprzedzić jeszcze kilku współziomków.
Hi-fung chciał mu towarzyszyć, lecz William zmusił go, żeby szedł za państwem Brown i w razie potrzeby, bronił ich życia.
— Bądźcie spokojni! — uspokajał przyjaciół. — Wrócę niebawem, a potem — zginę wraz z wami — dodał ciszej.
Rzekłszy te słowa, zniknął za rogiem ulicy.
Tymczasem słońce już zaszło. Mrok zalewał całe miasto. William, przebiegając szybko ulice, wstępował do mieszkań wielu Anglików, rozkazując im zamykać się i bronić przed napaścią wrogów.
Wtem do jego uszu doleciały głośne krzyki.