Ciągną się ponad miastem ruchliwem i gwarnem,
Jako złowróżbne widma w przededniu zarazy;
Pełzną po szczytach domów, jak olbrzymie płazy,
Zatruwając powietrze tchem dusznym i czarnym.
Jak konary drzew śmierci — groźne — niebotyczne —
Na pniach kominów wznoszą się dymy fabryczne...
O posępne wy cienie! Dlaczegoż tak płyną
Pasma wasze powoli z wysokich kominów —
Zupełnie, jak ta dola wyrobniczych synów,
Całe życie nad jedną skulonych maszyną?...
Ta dola, jak wy szara... A twarze gruźliczne,
Jak wy, nikną, marnieją — o dymy fabryczne!
Budzicie się co rano, gdy słońcu jasnemu
Hejnały gra fabryka zgiełkliwą syreną;
Odtąd was do roboty przez dzień cały żeną
W myśl utylitarnego jakiegoś systemu,
Że czas to pieniądz... Pieniądz! — to słowo magiczne
Piszecie wy na niebie, o dymy fabryczne...
Gdybyż po jakimś wielkim, złocistym fajrancie
Wypłacono każdemu pieniędzy dosyta!
Strona:Ulicą i drogą.djvu/030
Ta strona została uwierzytelniona.