Strona:Uniłowski Gdynia na codzień Ł1 C4.jpg

Ta strona została uwierzytelniona.

stojnie separować od miasta, wskazuje przymus tego sąsiedztwa.
Już i morze zasnuło się czernią, tylko daleka latarnia strzela nerwowo purpurą. Wolno idę białym, niewydeptanym trotuarem w kierunku neonów, rozglądając się w obie strony, po smutnych, niezabudowanych przestrzeniach. Po prawej stronie bieli się piasek, na lewo — wspomniana już trawka. Głosik kobiecy nuci coś monotonnego, męski, chrapliwy kaszel przerywa, cichną wkońcu oboje. Na Kamiennej Górze ledwie majaczy obojętny kształt krzyża. Na placu, w ciemnościach, rozpętało się nagle wściekłe ujadanie psów, i po chwili awantura kończy się żałosnym, urywanym skowytem. Wyszedłem na skwer Kościuszki i widząc że mi już miasto nie ujdzie, zatrzymałem się na rogu dwóch ulic i spojrzałem w stronę wybrzeża. Ale tam widać było tylko rzadki sznureczek lamp, niby tandetna broszka spinająca wspaniałą niewidoczną w tej chwili suknię. A bliżej bieliło się upiorne gmaszysko sezonowego lokalu zwanego „Morskiem Okiem“, które teraz, na skutek „ogórków“, ratowało się kinem. To przesadnie oświetlone paskudztwo jarzyło się nędznym jarmarcznym efektem w kręgu ciemnego, prowincjonalnego smutku. I tak tryumfowała jasna trumna tancbudy nad szlachetnym, czernią nocy pochłoniętym żywiołem.
Odwróciłem się i wszedłem w szeroką i jasną ulicę 10 Listopada. Mijałem leniwych spacerowiczów o twarzach zatroskanych kończącem się świętem, zrezygnowanych wobec nieuniknionego, powszedniego poniedziałku. Zamknięte