Strona:Uniłowski Gdynia na codzień Ł2 C1.jpg

Ta strona została uwierzytelniona.

żeń, z sympatją wsłuchując się w szum morski za oknami.

*

Rankiem udaje mi się spotkać dobrego znajomego z wczesnej młodości, wesołego, ruchliwego dziennikarza. W zakątku najbliższej kawiarni, szybko przeszedłszy rejestr wspomnień, przechodzimy na tematy wybrzeża. Mój dziennikarz jest trzeźwym tubylcem, co w połączeniu z jego zawodem pozwala mi nasłuchać się wielu rozsądnych rzeczy. Otóż Gdynia (bo do portu on się nie wtrąca, port jest tabu) skręca się przedewszystkiem w uściskach własnych problemów socjalnych, i te kwestje będziemy najpierw oglądali, potem roztrząsali i kalkulowali: gwoli uświadomieniu rodaków z gór i dolin. Wytyczamy sobie marszrutę na dni najbliższe. On nie chce mnie niczem suggerować, niechaj sobie sam wyłuskam dobre i złe. Wszystko jednak trzeba rozpatrywać na tle szlachetnej i krótkiej przeszłości tego miasta i błędy wyławiać po gospodarsku, kierując się rzetelną troską. I niechaj węszyciele defetyzmu odwrócą swe rozdęte nozdrza, bo tu kocha się prawdę i szanuje się ludzki wysiłek.
W małym, radośnie terkocącym samochodzie przemierzamy tereny tego chaotycznie rozbudowanego miasta, które zdaje się być przerażone własnym rozkwitem. Wokół głównych arteryj — Świętojańskiej i 10 Lutego — sterczą, stworzone ambitnym, bezplanowym gestem, samotne gmachy z żelazo­‑betonu obok potulnie przycupniętych, ziewających prowincją klitek. Zastygły w oczekiwaniu na towarzystwo, tęsknie spogląda taki samotnik mdłym blaskiem swoich okien ku dalekim sąsiadom ponad mizernym, trawiastym obszarem, ponad buremi piaskami, które go za byle podmuchem wiatru owijają welonem pyłu. A jeśli już się połączyły domy murowane, solidarnie tworząc ulicę, to i wówczas oczekuje co trzeci na jaki taki przyodziewek z tynku, wrzeszcząc narazie krwawą nagością cegły. Suniemy w tunel na Przejeździe; gracko umyka spod naszych kół osaczony nadbiegającemi ze wszech stron pojazdami rowerzysta, aby za chwilę otrzeć się przyjaźnie o łeb koński, poczem minąwszy szczęśliwie przesmyk między dwoma samochodami, beztrosko naciska pedały, tryumfująco oglądając się na kipiel, z której cało wyszedł. Zawracamy, znów ryzykujemy nurka w tunel, i rozterkotany samochód przenosi nas w ulicę Świętojańską, trakt dumny spowodu mieszczącego się na nim komisarjatu rządu i także z tej przyczyny, że prowadzi w stronę Gdańska, gdzie mój towarzysz ma coś załatwić.
Jadąc tak w słońcu i po gładkiej jezdni, w męce przeżuwam chaos wrażeń gdyńskich. W tej chwili umysł mój nasuwa porównanie z aparatem fotograficznym, który w pośpiechu oddał szereg fragmentów na jednej kliszy. Ciągle mi czegoś brak, i uginając się pod tyranją mego krótkiego pobytu tutaj, staram się uzupełnić całość doznań intuicją. Niewątpliwie Gdynia nie była przygotowana na tak wielki rozwój, niemniej jednak wymagała ścisłego planu nowoczesnego miasta portowego. Jako praktyczny obserwator widzę, że była budowana jak gdyby w tańcu. Jako człowiek nastroju i gość kilku wielkich miast portowych świata, stwierdzić muszę wesołą odrębność Gdyni jeśli chodzi o atmosferę cechującą nadbrzeżne skupiska. Jak podlotek, który przed pierwszą randką źle maluje usta, tak Gdynia wzrusza swoim nieporadnym flirtem z uwodzicielskiem doświadczeniem morza. Ciągle zdają się być przed pierwszym pocałunkiem. I czy aby społeczeństwo nie ochłodło w edukacji swojej pupilki, czy starczy mu charakteru aby połączyć samotne budynki, wytyczyć ulice, wykrztusić drewniane rudery, trawę i piaski pokryć asfaltem, przystroić miasto w klomby, umyć i uczesać i dopiero zaprowadzić na pierwszy bal. Bo Gdynia może przywiędnąć na rzecz faworyzowanego braciszka Sandomierza. A stary, stężały w patynie wieków Gdańsk marzy sobie po sąsiedzku i duma, mądrze zadumany.

*

Cień zmierzchu opada na miasto wielką, wilgotną plamą. Tylko fragmenty czerwienieją w poblaskach zachodu. Wolno wspinam się na Kamienną Górę, klucząc w rzadkim drzewostanie. Wkońcu, siadam na szczycie w pobliżu krzyża i patrzę wdół, przed siebie. Bezładnie i głucho trwa miasto w swej rozsypce. Gdzieś tam, jakby niechętnie, łączy się z pobłażliwie wyniosłym portem. Miasto zdaje się być jakieś rozgrzebane, nagle wstrzymane w biegu, zdezorjentowane. Widok ten wzrusza i przejmuje troską, bo gdziekolwiek rzucić okiem, wszędzie czegoś brak; jedno nie skończone, już inne rozpoczęte. Choćby dzielnica willowa na Kamiennej Górze, tandetnie spartaczony teren, naszpikowany wąskimi, na skutek skąpych rozmiarów parcel, paskudnemi pudełkami często niewykończonych will. To zapobiegliwość przelotnych kombinatorów, różnych inżynierów i architektów spod ciemnej gwiazdy, spekulantów na gwałtownym rozwoju miasta, na popłochu i gorączce złota, rzuciła na poszczególne fragmenty Gdyni irytujące piętno swojem „aby żyć“. I kiedy tak patrzę na miasto, wydaje mi się, że oto resztki tej woli i wysiłku, które stworzyły ujmujący swą szlachetną prostotą port, legły utrudzone nad wodą i przedrzemały Gdynię. Ale czas jeszcze nadbiec z pomocą. Znów sypie czernią nocy,