Strona:Uniłowski Gdynia na codzień Ł5 C1.jpg

Ta strona została uwierzytelniona.

W zagajniku, tuż obok śmietniska, czają się nędzarze aby w nocy grzebać w odpadkach, kraść glebie ożywczy kompost, na którym miał wyrosnąć chleb nie dla nich przeznaczony.
Już późne popołudnie, żegnam się z moim przewodnikiem do jutra. Zostaję sam, przygaszony wrażeniami. Po obiedzie spaceruję nad morzem, jest mglisto, żałośnie, i monotonnie pojękuje syrena. Przemarzły, wracam do miasta. Mam ochotę na kawę, na jakiś przytulny kąt, idę więc do Café Bałtyk, wspaniałego, obficie oszklonego, nowoczesnego gmachu na 10 Lutego. Zajmuję miejsce przy oknie, odprężam się w ciepłym luksusie i zagapiony w szybę, popadam w medytację. Patrząc na przechodniów, doznaję nagle objawienia, chwytam bez pudła osobliwą atmosferę tego miasta. Jest to dziwaczna mieszanina: trzymał plac, odejmował sobie od ust, aż wkońcu uznał, że stosowna pora, i sprzedał. Ten co kupił, przybysz z wnętrza kraju, poczekał trochę i sprzedał, zarabiając czterokrotnie. Lament, zawiść. Inny wystawił dom pośrodku miasta, tandetnie, na handel, na komorne. Przyszli z komisji i uznali, że fundamenty za słabe, dom stoi próżny. Bankructwo. Przyjechał partacz, inżynier, zwąchał się z tubylczą szują, założyli firmę, świetnie prosperują ku rozpaczy zdolnego, uczciwego architekta, który nie może być tak tani jak te opryszki. Polskie Klondike czy Eldorado, jest gdzie rzetelnym wysiłkiem się zbogacić. Nie da rady, za duża konkurencja. Za wielu z temi samemi planami karjery. Atmosfera kantu, pośpiechu i ambicyj. Szczęściarz potrąca zawiedzionego i biegnie dalej. Jedni się poruszają zbyt powoli, inni za szybko. Pieniądz brzęczy i przygłusza czystą melodję przyszłości.
Wychodzę na ulicę. Mgła pierzcha, ale jest szarawo. Wzrok zaczepia się o wysokie latarnie, biegnące wzdłuż trotuarów. Nieładne są te wysmukłe, kamienne szubienice. Surowe, kanciaste. Idę pod Kamienną Górę. Wokół krzyża biegają dwie sylwetki. Syrena ciągle jęczy, bo na morzu mgła. Gnębi mnie nieokreślona tęsknota, smutny dzień dziś miałem.

*

Nazajutrz pogoda, mnóstwo słońca, morze jasne, widać sylwetki okrętów, od portu idzie pracowity gwar, zgrzyty, trzaski. Właśnie jedziemy tam, aby odwiedzić pewien statek handlowy. W łoskocie przeładunku, uchylając się instynktownie pod kołyszącemi się wgórze ciężarami, w pyłach, w mieszanej woni surowców, rdzy i farby, przemknęliśmy się na pokład. Na pokładzie spokój, widać tylko jednego marynarza, który obserwuje monotonny ruch dźwigara ładującego pękate worki do luku. Zaglądam do luku, bucha na mnie chłodny, korzenny zapach, nadole leży na workach marynarz i pogwizduje. Okręt jest obciągnięty brunatną powłoką, którą czas smaruje stare, zużyte statki. Zmieniam się na chwilę w estetyzującego pięknoducha i z przyjemnością wyławiam patynowe smaczki, ale zaraz lodowata rzeczywistość przegania precz moje sentymenciki. Oto wchodzę do śmierdzącego loszku, gdzie warstwy lepkiego brudu zdają się jeszcze pomniejszać karle ubikacje, które odrazu pozbawiają gościa wszelkiej ochoty poruszania się. To pomieszczenie marynarzy; siedzę w jadalni i widzę, poprzez uchylone drzwi, łóżeczka, istne trumienki dla niedorozwiniętych fizycznie. Przysiada się do mnie bosman, zdrowy ale rozeźlony chłop, i zaczyna się pogwarka. Nic nadzwyczajnego, tyle tylko że ogromnie źle się żyje marynarzom na statkach handlowych. Siedząc w tym kubryku i spozierając tu i ówdzie, trudno mi nie wierzyć tym historjom. Może chcę popatrzeć na robactwo? Nie chcę, ale idę i patrzę. Są rzeczywiście pluskwy i prusaki; karaluchy, jak mnie zapewnia bosman, ukryły się, zato w nocy kąsają okrutnie. Ryzykuję powiedzenie: „No cóż, to są brudy, czegóż sobie tego nie wyczyścicie?“. Bosman patrzy na mnie chwilę jak na tumana, wkońcu już na dobre poirytowany, drze się: „Gdzie, kiedy czyścić?! Po pierwsze, niema czasu, a po drugie, tutaj jest za ciasno, muszą być robaki! Jak na morzu są dwie zmiany na dobę, to po dwunastu godzinach harówki człowiekby z głową we wszy się zanurzył, byleby trochę wytchnąć! My tu jak na katordze jakiej średniowiecznej żyjemy. Pojechałbyś pan w morze, kiedy okręt oblodzony a fala brezent co i raz zrywa i trzeba się pławić po pas w wodzie, albo gdybyś pan zobaczył palacza co sam obsługuje cztery paleniska, zarazem czyści je, wyciąga węgiel z bunkra, wypróżnia popielniki, a wszystko to w tańcówce a fala co i raz chluśnie do kotłowni. Za mało ludzi jest do roboty, bo wyzysk, co żeruje na tem że ta marynarka handlowa taka młoda i w ogólnem zamieszaniu można z niej krew ssać, aż ci trupem wysuszonym człowiek do morza się stoczy. l na każdą skargę zaraz chrzczą komunizmem, trzymają go tem w szachu i zamiast podciągnąć ażeby nie żył jak bydlę, to tylko ciągle węszą komunę, że już czasem wprost wstyd, że nawet ideologji nie potrafią rozróżnić, tylko tak paplą, żeby im było na rękę. Przyjeżdża się do swego portu i ani nawet do tej żony nie ma czasu się dobrać, bo niby ośmiogodzinny dzień pracy w porcie, ale jak na statku jest jeden marynarz i czterech chłopaków do pomocy, to trudno o te chwile rodzonej przyjemności, bo taka odległość do domu, że gdzieby tam kto nadążył. W zeszłym roku wyprawiłem kobietę na wieś do matki, bo żadnego z