Strona:Uniłowski Narkotyk Ameryki Południowej Ł2 C1.jpg

Ta strona została uwierzytelniona.

cował się przez cały dzień, ciężko włazi do chałupy. Jest na swojem. Noc ciepła, rozwrzeszczana muzyką owadów, pełna dziwnych odgłosów, pokrzyków ptactwa. Niedaleko kują żaby, głośno jak dwóch kowali przy kowadle. Druga ojczyzna — łagodna i dobra — pociesza jak umie utrudzonego człowieka.
Wszystkiemi palcami wszczepi się, przylgnie, wrośnie zmysłami w tę ziemię polski chłop­‑emigrant. Jego przeczysty czyn kryje w sobie urodę człowieczych osiągań i kierowany jest najprostszą rzetelnością. Jego życie jest doskonale twórcze, wzbudza zachwyt. Nie podkreśla swego pochodzenia dla chwilowych korzyści, — jak to często robi ów „marniaczyna“, splugawiony łatwizną inteligent, kiedy wygodnie mu jest nazwać się Polakiem, — ale o dalekiej ojczyźnie pamięta po męsku, bez fałszywej łezki, i w tym innym, obcym kraju w miarę potrzeby manifestuje swoją polskość. Skoro tylko ustanowi swój byt, zaprowadzi gospodarkę, porozumiewa się z sąsiadami, nazwie skupisko polską nazwą, nie czeka na pomoc, na uznanie, czyni to co mu nakazuje prawość jego rasy.
Między fatalne zatracenie się owego kolorowego inteligenta i krwistą indywidualność chłopską wciska się rodzaj niejako pośredni, pewna karykatura proletarjatu emigracyjnego na gruncie południowo­‑amerykańskim. To kolonista, który nie wytrzymał krótkiego wysiłku na ziemi tamtejszej, natomiast znęciła go nadzieja łatwego zarobku w mieście. Ten ma się nad wyraz biednie, jest nie na swojem miejscu, wykoślawił się, budzi litość lecz nie odrazę. Oderwany od ziemi, do której przynależność ma we krwi, błąka się po obcym bruku z jakąś tęsknotą, tajemnem pragnieniem w oczach. Mieszkałem przez pewien okres w Rio de Janeiro, gdzie na małym placyku Laranjeiras widywałem często rosłego mężczyznę bez czapki, z płową zwichrzoną grzywą włosów, który pchał przed sobą jakąś gałąź, trzymając ją za rozwidlone końce. To wykrzykiwał coś, to przystawał lub postękiwał. Ogromnie zapracowany i z godnością na twarzy. Krążył tak wokół placyku, między wysokopiennemi palmami, a za nim kilku sunących w milczeniu, zdziwionych gapiów. Mijając mnie kiedyś wydał słowa, które na tym egzotycznym placyku zabrzmiały wprost strasznie. Powiedział mianowicie coś w tym rodzaju: „Wio, Kuba!... cie, kamieniska, bodajże­‑was pieron najjaśniejszy!“.
Rozmawiać ze mną nie chciał. Od znajomego dowiedziałem się, że to obłąkany Polak, emigrant, któremu banda włóczęgów odradziła wyjazd na teren kolonizacyjny, kiedy wylądował w Brazylji, prosto z Polski. Szybko pozbył się grosza, a kiedy spostrzegł, że został otumaniony, coś mu trzasło we łbie i teraz orał rozwidlonym kosturem — nie swoją działkę, ale rozgrzane klepisko placyku Laranjeiras.
Ci dezerterzy od swego istotnego przeznaczenia dzielą się na dwie grupy: zarobkujących i bezrobotnych. W większych miastach Ameryki Południowej, głównie w Brazylji i Argentynie, emigrant może znaleźć pracę — choć teraz o nią trudniej — przypuśćmy w fabryce, ale płace nie są wysokie, o dorobieniu się niema mowy, przytem życie w mieście jest mu ohce, a z prawa swojego stanu chłop wymaga kontaktu z naturą, pracy twórczej i dla siebie. Żre go tęsknota, nudne i bezbarwne życie w fabryce potęguje rozstrój, wykoleja. Bytuje w obcym żywiole, więc zatraca swój charakter i co za tem idzie, żyje bez przyszłości, każdym dniem tylko. Rzadko oszczędza. W tych warunkach chłop­‑emigrant przedstawia stwór przykry, żałosny. Bezrobotni żyją już zupełnie plugawie, żebraczo nachodzą konsulaty czy patronaty, przyzwyczajają się do życia z szacherki i wyłudzań, stają się elementem pogardzanym przez naród, który ludzi z Europy zwykł szanować i podziwiać. Całemi dniami oblegają ławki w ogrodach, sejmikują, swój marny stan przypisują Polsce, która ich