Strona:Upominek. Książka zbiorowa na cześć Elizy Orzeszkowej (1866-1891).pdf/162

Ta strona została skorygowana.

Szalona! byłam w jego domu, w jego objęciach, za późno, za późno...
Rok upłynął od owej pamiętnej chwili, a w ciągu tego długiego roku zapytywałam nieraz sama siebie:
— Dlaczego i poco ja jestem w domu tego człowieka?

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

— Ja cię kocham, Nataljo, mówił mi okrywając ręce pocałunkami, w których była jakaś przestraszająca gwałtowność... ja cię kocham powtarzał rok temu siedząc w tym samym pokoju i przyciskając mię do piersi... i mnie też trzeba kochać... przysięgłaś mi to przed Bogiem.
— Przysięgłam przed Bogiem... trzeba kochać... spojrzałam z przestrachem na tego, który w kilka godzin po tej przysiędze już mi obowiązki moje przypominał... Był blady... wzrok jego był dziwnie zmącony, usta wykrzywione jakimś niezdecydowanym uśmiechem. Dreszcz trwogi i innego strasznego uczucia obezwładnił moją i tak bezsilną istotę... zamknęłam oczy, by nie widzieć tego spojrzenia zamglonego i straciłam przytomność.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Od tego czasu oczy mego męża były barometrem jego usposobienia. I dowiedziałam się, czem jest miłość w małżeństwie... nauczyłam się poświęcać siebie samą dla spełnienia obowiązku — wszak nic nad to prostszego... tak mię uczyła religja, — tak do mnie w domu przemawiano. Ciało moje zahartowałam w marmur, pieszczoty przyjmuję jak lunatyczka, która po przebudzeniu się nic nie wie, co się z nią przedtem działo; do martwoty moralnej, z którą mię prowadził do ołtarza, dołączyłam martwotę fizyczną, i to zapewne nazywa się przyzwyczajeniem... To też dziś już nie zapytuję:
— Na co ja jestem w domu tego człowieka?

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Kto wie, czy taki stan nie jest właśnie szczęściem w małżeństwie. Kto wie, czy ja od życia nie wymagam niemożliwych rozkoszy? Cóżbym odpowiedziała, naprzykład, temu, ktoby mię zapytał:
— Czego ci brakuje kobieto?
Przed dwoma miesiącami zakłopotałoby mnie to pytanie... Dziś mam gotową odpowiedź...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Po podróży zagranicę, odbytej z ojcem, uczułam w sobie stanowczą jakąś zmianę. Jechałam leczyć się z tej dziwnej bezsilności, z tego odrętwienia, którego źródła, jak dziś widzę, szukano wszędzie, tylko nie tam, gdzie należało; jechałam złamana, nie wierząca w nieomylność doktorów, niechcąca zresztą ani wierzyć, ani się wyleczyć. Życie było mi obojętnem, tak, jak wszystko, co z niem miało jakikolwiek związek; jedyną istotną radością w tej podróży było towarzystwo ojca.
Gdym się przy nim znalazła w wagonie sama, nieokreślona tęsknota pierś mi ścisnęła, z nim byłabym jechała na koniec świata i... nie wracała więcej. Wiele, niezmiernie wiele, w tem uczuciu było namiętnego przywiązania córki, ale nie było też ono wolne od spoczywającego gdzieś na dnie serca zadowolenia, że przy moim boku nie widzę tego, który przez dziesięć miesięcy ani na krok mię nie odstępował.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Wpływ, jaki ta podróż na mnie wywierała, był istotnie piorunujący. Z początku mąciło się okropnie w tej biednej głowie, dla której dach rodzinny był całym skończonym światem. Strwożona, nie pojmowałam, co się ze mną