Strona:Upominek. Książka zbiorowa na cześć Elizy Orzeszkowej (1866-1891).pdf/167

Ta strona została skorygowana.

sztuki, a byłabym bezpowrotnie potargała więzy, któremi od dzieciństwa umysł i serce mi oplątywano. Niestety, przeznaczeniem mojem było znać tylko pasowanie się z najróżnorodniejszemi prądami życia, które się koło mnie krzyżowały, niszcząc wzajemnie swe siły, a mnie w jednym punkcie wśród wzburzonych jego fal utrzymując. Otrzymałam list od Alfreda — trzeba było wracać do domu.
Do domu!... do siebie... którejże z młodych kobiet serce silniej nie zabije na te wyrazy, zamykające w sobie cały świat wymarzonych rozkoszy! Moje serce także nie zostało spokojnem, ścisnęła je trwoga nieokreślona; zabiło gorączkowo, ale obawą jakiejś walki między tem, co niedawno w niem się zrodziło, a tem, co zastanie koło siebie. Mimowoli przypomniałam sobie tę stanowczą chwilę mego chmurnego żywota, kiedy mię oddawano pod opiekę ciotki Elfrydy. Czułam, że coś stracę, że strata będzie niepowetowaną, a nie wiedziałam dokładnie, czego powinnam żałować. Nagły powrót do domu pozostawiał mnie w mgłach niewyraźnych przeczuć, po za któremi już zaczęłam inne, prawdziwe odgadywać światy. Gdyby te przeczucia miały były czas skrystalizować się w jasne, określone pojęcia, stanęłabym przynajmniej uzbrojona do walki, kiedy już walka miała być jedyną treścią mego istnienia. Ale wracałam słabsza jeszcze na duchu, słabsza dręczącem rozdwojeniem, targana między pół snem pół jawą, podobna do istoty pogrzebionej w śnie letargicznym, która na chwilę łudzi się nadzieją ratunku i powtórnie obumiera w stokroć sroższych męczarniach.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Nie mogę zamilczeć o wydarzeniu w Szwajcarji. W tych dwóch miesiącach podróży, zdawałoby się, że każdy dzień miał być dla mnie jakąś pełną znaczenia nauką.
Stałam z ojcem na Moście Djabelskim. W sercu było mi tak ponuro jak na dnie przepaści, nad którą zwieszona patrzyłam na fale wodne rozpryskujące się po skałach. Posępna przyroda nie przemawiała już do mnie tym samym, co dawniej, językiem. Fatalistyczne instynkty, jak stado sępów, mózg mi obsiadły; gdziem tylko spojrzała naokoło siebie, widziałam na tych czarnych wiekowych opokach śmierć wypisaną wyraźnemi głoskami.
— Ojcze — zagadnęłam — dlaczego przepaść przyciąga?
— Jak wszystko, — co nieznane, odrzekł spokojnie, trzymając mię silnie za rękę.
Ta odpowiedź ugodziła mnie w samo serce, jednym wyrazem, określając całe dwa miesiące moich szamotań się samej z sobą.
— Więc wszystko, co nieznane, jest przepaścią? — zapytałam, trwożnie się w patrując w pogodne oczy ojca, gdy krzyk w przeciwnym końcu mostu przerwał naszą rozmowę.
Oboje szybkim ruchem zwróciliśmy się ku stronie, skąd krzyk pochodził. Około krawędzi mostu stał młody, piękny mężczyzna, podtrzymujący zemdloną, również młodą kobietę, której głowa bezwładnie zwisła mu przez ramię.
Podbiegłam ku pięknej parze, ofiarując flakonik z angielskiemi solami. Młoda kobieta wkrótce przyszła do siebie, a gdy otworzywszy oczy, ujrzała się w objęciach swego towarzysza, dziecinnie trwożnym ruchem przytuliła główkę do jego piersi, i zcicha wyszeptała:
— Zlękłam się śmierci... mnie przy tobie tak dobrze... jam taka szczęśliwa...
Oczy dwojga młodych ludzi spotkały się w wyrazie niemego, nieopisanego zachwytu.