Strona:Upominek. Książka zbiorowa na cześć Elizy Orzeszkowej (1866-1891).pdf/193

Ta strona została skorygowana.

szemi. Z wielkim wysiłkiem składał w pięść obrzękłe palce i bił się w piersi. — „Bądź miłościw!“ — wołał wpółgłośno ze skruchą pochylając głowy, a ciszej z głębi serca szeptem dodawał: „Anulkę zbaw, Anulkę“...
Lecz oto msza się skończyła. Jacenty zaszamotał się, dźwigając, wszystkie członki czuł bólem dotknięte, ale otucha napełniła stroskane serce.
— Kiedy się udało całe nabożeństwo przeklęczeć, to już widać Pan Bóg przyjął ofiarę. Teraz, aby tylko przyjąć błogosławieństwo biskupa.
Ofiara nie byłaby zupełną, gdyby po nabożeństwie nie dotarł do ucałowania ręki biskupiej, będzie to trochę trudno, bo ludzie cisną się wtedy bez pamięci, ano — za łaską bożą jakoś może i to się uda.
Wcześnie zatem, nie czekając aż ruszą się wszyscy, zabrał się i wywędrował zprzed oblicza storturowanej pani Izabelli. Odetchnęła biedaczka. A on, ani domyślając się przyczynionych mąk, podążał z czystem sumieniem ku środkowi kościoła. Klęczały już tam w sznur wyciągnięte szeregi, wolną drogę zostawiwszy w pośrodku. Oczekiwanie dochodziło do natężenia; każdy, wychylając się naprzód spoglądał ku ołtarzowi, czy prędko biskup nadejdzie?
Jacenty, któremu dotąd szczęście sprzyjało, potrafił znaleźć miejsce w pierwszym szeregu, w samym środku kościoła. Przy pomocy litościwego sąsiada opuścił się na klęczki, złożył ręce, jak do pacierza, i czekał.
— Nędzarz ze mnie wielki — rozmyślał — wedle duszy i wedle ciała nędzarz, na ziemi musić ja ostatni. Ale przed progami niebieskiemi i mnie wolno stanąć z innymi. Pan nasz, Zbawca, dozwolił maluczkim przyjść do siebie, a toć ja chyba najmniejszy. Całe życie wielkiej rozkoszy nie zaznałem, a i ludzie nieraz skrzywdzili, nie pamiętaj im, Chryste, a na stare lata choroba i utrapienie. Ale Chrystus pożałuje mnie, choć ja ostatni, zmiłuje się. Toż i teraz dodał mnie sił nadspodziewanie; może i dziecinę moję podźwignie... Zmiłuje się Chrystus... Byle tylko biskup pobłogosławił, zawszeć to śmielej człowiekowi jak go przeżegna ręką święconą.
Obrzękła, skrzywiona twarz oblokła się wyrazem wielkiej pogody i bezgranicznej ufności. Tok jego myśli został nagle przerwany. Tłumy jakby prądem silnym pchnięte, rzuciły się od ołtarzy ku wyjściu. Powstał ścisk, gwar tłumiony szmer tysiącznych stąpań. Jacenty poczuł się nagle ściśniętym zewsząd i kołysanym w różne strony. Była chwila, że się zląkł, aby go nie powalono i nie zdeptano. Krzepił się, jak mógł, a jednocześnie robił wszelkie wysiłki, aby stanowiska swego nie opuścić i być gotowym do ucałowanin ręki biskupiej. Oto już widzi pasterza jak w licznej asystencji kapłanów i kleru, pełen majestatu, przechodzi środkiem rozstąpionych tłumów. Idąc, pochyla się na prawo i białą, pierścieniem zdobną ręką przesuwa się z ust do ust klęczącego ludu, a jednocześnie końcami warg powtarza słowa błogosławieństwa. W Jacentym aż serce bić przestało. Gdyby tylko w porę dosięgnąć tej ręki. A dla biednego paralityka zadanie to nie małej pracy. Chociaż biskup jeszcze daleko, on, ułożywszy przed sobą na posadzce czapkę, książkę, różaniec, aby mu nie zawadzały, podnosi ręce, aby już były w należytej wysokości do ujęcia dłoni pasterza. Ale wysiłek parogodzinnego klęczenia i wzruszenie, które go coraz żywiej opanowywa, czyni te nieszczęśliwe ręce bardziej niedołężnemi, niż zwykle. Drżą, aż dygocą, a takie stały się ciężkie i sztywne, że rady im dać nie może. Co podniesie od piersi to znowu bezwładnie opadają, jakby ołowiem nalane. Pot mu wystąpił na czoło a usta jak do płaczu drżeć poczynają. Oczy jasne, dziecięce, obracają się z niepokojem dokoła, jakby pytały wszystkich: cóż będzie ze mną? I tu wejrzenie jego spotyka się z wejrzeniem jakiejś dostojniczki, która nie wiedzieć jakim