wędrowny, boala, złożony z najrozumniejszych i najuczciwszych poddanych Moki. W pewnych epokach roku boala wychodzi z królewskiego siedliska i poprzedzana przez heroldów, dmących w rodzaj trąbki, zwanej bututu, podąża do najbliższej wsi (besé). Mieszkańcy jej wytaczają przed nią wszystkie swe skargi, spory i krzywdy, a starają się robić to jaknajprędzej, bo przez cały czas pobytu boali we wsi ciężar utrzymania sędziów na nich spoczywa.
Wymierzywszy sprawiedliwość, boala wędruje do następnej besé i tak obchodzi całą wyspę, przy dźwiękach bututu, odgrywającej tu rolę trąby archanioła w minjaturze. Po powrocie obowiązaną jest zdać ścisły raport ze swej działalności królowi, który tym sposobem wie wybornie, co się w jego państwie dzieje, choć sam osobiście nigdy go nie odwiedza. Dziś po dwudziestu latach jego rządów bubis, któryby kradł, kłamał lub rozbijał jest po prostu fenomenem.
Zdumieć się trzeba nad wpływem tego niewidzialnego władcy, zdumieć jeszcze bardziej nad wzniosłością i czysto chrześcijańską moralnością pojęć człowieka, do którego nie doszło nawet echo wyobrażeń cywilizowanego świata.
Bo bubisi tradycyjną swą nienawiść białych i trwogę przed nimi zachowali dotąd w sposobie życia swych królów.
Ciekawych w tym względzie szczegółów nasłuchałam się z opowiadań niejakiego George Scott’a, ucywilizowanego bubisa (bo i takie wyjątki, acz niesłychanie rzadkie, trafiają się), który przy zwiedzaniu góry Clarence Peaku służył nam za tłómacza i pośrednika w stosunkach z krajowcami, a w krytycznej chwili podle nas opuścił na hańbę swej misjowanej cywilizacji.
Ten George Scott, ten bubis ubrany po europejsku, zmuszający się do picia piwa (którego murzyni nie cierpią), bo to jest napój białych, ożeniony w anglikańskiej misji i nazywający pompatycznie swą żonę „Mrs Scott“, ten góral z urodzenia, a udający, że mu trudno piąć się po górach, ten typ w wysokim stopniu ujem ny i śmieszny, jak większość niby cywilizowanych murzynów, stawał się sobą, naiwnem dzieckiem natury, ubierającem w nadprzyrodzone kształty wszystko, co kocha, w co wierzy i co mu imponuje, ilekroć wspomniał święte nazwisko króla Moki.
I na niego, pomimo, że się wyemancypował i zerwał z tradycją, działał przecież potężny urok tego imienia, tak dobrze, jak gdyby jedynym jego strojem był kapelusik z łyka i przepaska z paciorków.
Pamiętam jeden nocleg w górach, kiedy siedząc przy ognisku nad brzegiem straszliwej przepaści, George Scott wygrywał na fujarce własnego pomysłu, bardzo sztucznie wydrążonej, i opowiadał mi cudacką swą angielszczyzną z rodzajem religijnego namaszczenia o królu Moce.
Oto mniej więcej jego słowa:
„Na południowej stronie wyspy w samym środku, pomiędzy wschodnią zatoką, zwaną Bjapa, a zachodnią Bdoko stoi wielka płaska góra, a w niej otwór głęboki, tak obszerny, że w nim cała wieś wygodnie zabudować się mogła. To Ryaba, miejsce święte, siedziba króla Moki. Tam on mieszka ze swemi żonami i dziećmi, a chaty sług, domowników i przyjaciół otaczają jego domostwo. Król sam jest wysoki, tak wysoki, że o głowę najwyższych przerasta. Długa broda, zapleciona u końców, spada mu na piersi. Ramię jego jest siły nadzwyczajnej, a wzrok dosięga mrówki wędrujące po pniu najdalszej palmy. Chodzi nago i przepasuje się tkaniną z kory drzewnej. Nie widział on nigdy nietylko białego człowieka, ale nawet brzegu morskiego, dlatego, że stamtąd biali ludzie przybywają. Biali dużo złego ze sobą przynieślli, więc król nie chce znać nic,
Strona:Upominek. Książka zbiorowa na cześć Elizy Orzeszkowej (1866-1891).pdf/243
Ta strona została przepisana.