sząc o „pogadanie ze sędzim“, napomykał wtedy okolicznie, tak coś tam, zlekka, na korzyść forytowanej przez siebie strony.
Sędziulko milczał, ale słuchał, posiadał bowiem wielką umiejętność cierpliwego słuchania, zaletę tak nieraz rzadką u ludzi. Na pozór nic sobie niby ze słów Walusia nie robił, ale w umyśle ważył zdanie prostaczka, bo dopiero, gdy stary gawędziarz, rozgadawszy się na dobre, huknął w kamień, lub wystające korzenie drzew, Sędziulko, podskoczywszy na siedzeniu, wołał niby gniewnie, pocierając głowy:
— Ot lepiejbyś Walenty do stu par djab... patrzył przed siebie i przed konie!...
— Nie szkodzi, jaśnie panie — uspokajał stangret — nic im nie będzie.
— Ale mnie się o budę kapelusz spłaszczył! — dodawał zniecierpliwiony, nie wspominając już nawet o głowie.
— Nie szkodzi, jaśnie panie — odpowiadał stary — kapelusz się wyprostuje, a taki Matusz Woźniak ma rację — i snuł dalej na temat Woźniaka przerwaną chwilową gawędę.
Sędziulko przestawał niby słuchać, dla okazania tego Walentemu zaczynał sobie pogwizdywać, przyglądać się drzewom przydrożnym, które znał jak rodzone swe dzieci, to znów ponosił do oczów gazetę, w którą się niby wczytywał. Walusia nie zrażało to jednak ani trochę, gadał i gadał o sprawie Mateusza Woźniaka i jak gdy kropla wody z dachu w jedno miejsce spadająca i kamień zwolna wyżłabia, tak też uwagi Walusia, powtarzającego całą drogę jedno w kółko, często nie bez pewnego wpływu na los samej sprawy pozostawały. Wiedział o tem dobrze ludek okoliczny, kochający Sędziulka jak ojca, zwykle też przez cały czas posiedzenia sądu koczobryk nieokreślonej barwy bywał jak forteczka jaka obleganym przez interesantów, podpytujących Walusia, azali o ich sprawie pogadał ze Sędzim.
Kiedy późnym już wieczorem wracali z sądów do domu, łatwo z miny woźnicy można było wyczytać, czy sprawa jego protegowanego w łeb wzięła, lub była wygraną. W pierwszym razie, chmurny i zamyślony, nie odzywał się wcale do pana. Zły, że go minęła obiecywana funda za pogadanie ze Sędzim, leciał jak szalony, uderzał w kamienie i gałęzie, mścił się na biednych dereszach, które za otrzymywane baty oglądały się żałośnie na starego przyjaciela, jak gdyby przemówić doń chciały:
— Bój się Boga, Walusiu, cóżeśmy ci winne za wyrok Sędziulka!
Natomiast, gdy sprawa wyszła po myśli Walentego, minę miał gęstą, oczy uśmiechnięte... Sędziulka otulał derką, żeby sobie nogów nie zaziębił, do koni przemawiał łagodnie, zagrzewając je ciepłem słowem, do lepszego chodu, a kamienie i gałęzie omijał tak ostrożnie, że pana przez całą drogę na jedno nie naraził stuknięcie.
Tak przejeździł zacny Sędziulko większą część swego żywota; co mu czasu od sąsiadów zbywało, to mu go pochłoniały rady familijne, opieki nad sierotami, sądy polubowne, honorowe, na których rozwijał cały swój talent oratorski i skarby złotego serca, godząc zwaśnionych i zapobiegając rozlewowi krwi.
— Krew wasza — mawiał — to własność kraju, grzech więc szafować dla wybryków i buty młodzieńczej!
Oddany aż do zaparcia służbie publicznej, gospodarował Sędziulko na swój sposób. Nad jedną z facjatek starego modrzewiowego dworu wystawała wieżyczka, przypominająca gołębnik raczej niż basztę; z niej-to obserwował Sędziulko przez lupę, jak woły, zamiast orać, w rowie się pasły, jak konie drze-
Strona:Upominek. Książka zbiorowa na cześć Elizy Orzeszkowej (1866-1891).pdf/280
Ta strona została uwierzytelniona.