Strona:Upominek. Książka zbiorowa na cześć Elizy Orzeszkowej (1866-1891).pdf/315

Ta strona została przepisana.

Wszystko zależało od niej...
Franek nie śmiał jej nawet wołać. Patrzał tylko na nią wzrokiem tak czułym, tak błagalnym. A ona, krowa holenderska, zmęczona fruwaniem, sapie, jak gdyby wahając się, czy zejść, czy nie zejść?
— Boże drogi!
Frankowi wobec jego rozpaczy wydawało się to wahanie nielitosnemi drwinami.
A ona w końcu zdobyła się na postanowienie, zdając się mówić:
— Eh, lepiej sobie pójdę...
Zatrzepotała niezgrabnie skrzydłami i nie spojrzawszy już na niego, odleciała do sąsiedniego podwórza.
Franek uchwycił się obiema wychudłemi piąstkami za gołą głowę. Pojął, że teraz wszystko się skończyło. Nie było już na to rady, nie miał już co robić na podwórzu. I pobiegł pędem na górę, jak gdyby go kto gonił. Zasiadł samotny w swoim kącie i czekał, aby matka jak najprędzej wróciła. Niech się dzieje, co chce... I zaledwie drzwi kuchni się otworzyły, zerwał się drżący z kąta i nerwowo rzucił matce:
— Mamo, kura uciekła!
Katarzyna tylko co dowiedziała się od kumoszek na targu, że Łukasz nietylko jest żonaty, lecz nadto od kilku dni spędza wieczory u kucharki z sąsiedniego domu.
Teraz jeszcze ta kura... Nie, tego już stanowczo zanadto, jak na jeden dzień.
— Kto ją wypuścił? — huknęła grzmiącym głosem.
— Sama — ratował się gorączkowo, czując, że tonie — sama, samiutka. Usiadła na okno — tu przełknął ślinę, która mu w gardle zawadzała — usiadła na okno i... i... i uciekła.
— Uciekła? Ja ci tu zaraz dam: uciekła.
I jak nie zacznie krzyczeć: ty taki, ty owaki, jak nie położy go na kolana...
A Franek urywanym głosikiem wykrzykuje tylko żałośnie:
— Oj mamo, oj, oj mamo, oj mamo!
A Katarzyna wciąż go dalej bije, bije, bije, jak gdyby chcąc tem ulżyć sobie za wszystkie zawody, wszyskie cierpienia, jakie przechodziła w życiu przez jego ojca i przez ojca jego braciszka i przez Łukasza, przez nich wszystkich, wszystkich, wszystkich...
W reszcie zmęczona, zziajana, wypuściła go i, sapiąc tylko, zajęta teraz rozniecaniem ognia na kominie, wykrzykiwała jeszcze bez końca:
— Dam ja tobie! Ach! ty taki, ty owaki, żeby cię...
Franek stulony, w kłębek prawie zwinięty, siedział w swoim kącie. A na jego skrzywionej od płaczu twarzyczce ciche, wielkie łzy jedna za drugą spływają.
Dostał wały, ech! to nic. Matka jest od tego, aby biła. Martwiło go więcej, że kury już nigdy nie zobaczy.
Lecz ponad wszystkiem rozdzierał mu serce i dusił go niewypowiedziany, nie jasno sformułowany, lecz nie mniej głęboki, głęboki żal do niej.
Co było między nim a nią, to było. Bywało raz tak, raz owak. Lecz ona, jako porządna kura, w każdym razie nie powinna, nie powinna mu była tego wyrządzić.

Warszawa.Alfred Konar.



303