Strona:Upominek. Książka zbiorowa na cześć Elizy Orzeszkowej (1866-1891).pdf/368

Ta strona została przepisana.

szlagiem, że student jesteś; stary jest, a jak wander studenta zobaczy, zdaje mu się, że młody i śmieje się bardzo; już on ciebie do Lobau wyprawi; w dodatku i piwa, a ma dobre, nie pożałuje.
Rozumie się, że, otrzymawszy takie objaśnienie, uczułem jakieś ciepło około serca. Ej, wszystko pójdzie dobrze i wszędzie się znajda poczciwi ludzie, cała rzecz, żeby o tem nie wątpić. Obejrzałem skałę Bastei, od góry do dołu okryta imionami podróżników na wieczną pamiątkę bytowania swego na ziemi zapisujących nazwiska, które, jeśli zwrócą uwagę przechodnia, wywietrzeją z głowy; chyba jaki student kolega pokiwa głowa, i powie: „A djabliż go aż tam nosili na wierzchołek Bastei, i jakim sposobem wdarł się tak wysoko, zeby swoje głupie imię „Gottlieb Schmidt“ namazać”.
Rzuciłem wzrokiem po bożym świecie: piękny poetom do opisywania, malarzom do malowania, do których odsyłam łaskawego czytelnika; oni to wdzięczniej opowiedzą i odmalują odemnie, nie myślącego o poezji w owym czasie, raczej o życiu biednego człowieka, którego owszem każda piękność razi i radby nad zachmurzoną duszę ściągnać szarą mgłę i deszczowe obłoki, z któremi na jedną nutę myślby się toczyła, a słowo szemrało albo huczało, jak wiatr po wierzchołkach sosen.
Addio — brzegi Elby czy Głubi, Łaby, Łobjo, jak ją Łużyczanie nazywają! hufce zwycięzkie królów słowiańskich, słupy żelazne, gdzie wy?... Czas wszystko zagarnął pod siebie, jednego tylko zniszczyć nie mocen: słowa, które tu po staremu pobrzmiewa, nie zagłuszone niemczyzną: „pokwaleny Jezus Krystus — do wiecznosti — i nasz Serbski kraj, rjany kraj“... Po odpoczynku dalej w drogę; o godzinie 4-tej powitałem młynarza i wszystko się ułożyło podług przewidzeń oberżysty; dwa dzielne konie, na którychby kropla wody nie ostała, zaprzężono do wózka, poczęstunek pokrzepił wędrowca, dziarski parobek zaciął konie i popędziliśmy do Lubij (Löbau) a notabene, za furmankę zapłaciłem dwa złote, czyli dwanaście srebnych groszy, które nie bez żalu odrachowałem.
Na dworcu kolei żelaznej obliczyłem moją kasę, a znalazłszy w niej coś około talara, zakupiłem bilet za dwa złote i ufny w przyszłość, rzekłem sam do siebie: ergo, nie jesteśmy jeszcze tak źle...
Na kolei pruskich konstablerów pełno, ruch wielki, za kwadrans przychodzi pociąg; kwadrans ten zdawał mi się długim jak wieczność, nie byłem albowiem legalnie zaopatrzony w pewne papiery, a karta studenta uniwersytetu lipskiego u Prusaków nie była dostateczną do swobodnego krążenia, jak się Francuzi wyrażają; co bądź, nie tracąc miny, zbliżyłem się do stróża porządku publicznego, prosząc o ogień do cygara, którego mi z największą przyjemnością udzielił. Brawo! pod szczęśliwą gwiazdą urodzony chowanku mazowiecki!
W Budyszynie, gdzie się obejrzę, wszędzie lute niemcy; jakże ja się tu o swoich dopytam; ale od czegóż fortuna? Idzie jakiś człowiek... Hej! panie obywatelu, a gdzie tu żyją Słowianie? jako ja też Słowianin jestem? — Bratczyku, to ja ciebie powiodę. — Wiedź; wszystkim dobrym Słowianom daj Boże zdrowie.
Wiedziałem, że tu przebywał poeta Zmorski, wydawca pisma Stadło, (w którem Lelewel rzecz swoją o utraconem obywatelstwie kmieci drukował) znajomy z Warszawy, towarzysz w peregrynacjach, miłośnik Słowiańszczyzny, którą nam głowę nabił naprzód Zorjan Chodakowski, dalej Lelewel, a po nim Juljusz Słowacki, autor „Lilli Wenedy“, i że u miejscowych wielkie ma zachowanie. Rozpatrzmy się, poradzimy, a może tym czasem i sukurs nadejdzie; gościnnego kąta chyba mi nie poskąpią...