Strona:Urke-Nachalnik - Gdyby nie kobiety.djvu/210

Ta strona została przepisana.

Inspektor uniósł w górę obie pieści, jakgdyby się chciał rzucić na więźnia. Janek uczynił krok w tył i odrzekł spokojnie:
— Groźby zachowaj pan dla siebie, dla własnej żony. Mnie pan nie przestraszy.
— Szacunku, bandyto!
— Dla kogo?
— Już ja cię nauczę. Zginiesz w karcerze. Zrewidować go w tej chwili i sprowadzić do karceru.
— Niestety, nie przy mnie nie znajdziecie!
Mówiąc to, Janek rzucił coś do ust i połknął
— Coś przełknął?
— Coś bardzo smacznego, panie inspektorze!
— Zrewidować celę! — zawołał inspektor. Więźniowi rozkazał odwrócić się twarzą do ściany.
— Lubię spoglądać na inspektorów, jak się kręcą — odparł Janek cynicznie. — Wam z tym do twarzy.
— Bierzcie go! — huknął inspektor. — Pomóżcie! — zwrócił się do dwu strażników — którzy stali dotąd na korytarzu z rewolwerami w rekach.
— Poco bierzecie mnie siłą? — Sam pójdę. Niech się tylko mogę ruszyć..
To mówiąc Janek oparł się plecami o ścianę. I zanim się inspektor zorientował w zamiarach więźnia, ten uczepił łańcuchy o żelazny stolik przymocowany do ściany i rozdarł je na dwie części, niby papier.
Obecni spoglądali na siebie oszołomieni, nie śmiąc się zbliżać do więźnia. Klawy Janek zdzierał ze siebie szaty jak człowiek, który nagle dostał ataku szału. Wydzierał sobie włosy, których mu nie ostrzyżono, aby nie zmienić jego wyglądu zewnętrznego. Tłukł pięściami w żelazny stolik i wołał:
— Precz stąd, sadyści!
— Bierzcie go! Czego stoicie?
Inspektor krzyczał na innych, ale sam stał już jedną nogą na korytarzu.