Zanim Wołkow zdążył zorientować się w sytuacji znów ktoś zapalił światło w pokoju. Bajgełe siedział przy stole, jakby nic nie zaszło. Szatański uśmieszek na twarzy mówił za niego...
Wołkow zerwał się wściekły z miejsca:
— Co za kawały będziesz mi tu wyprawiał. Ja cię nauczę!
— I uczynił ruch, jakby chciał chwycić Bajgełe za kołnierz. Ale ten odtrącił go i roześmiał się na głos.
— Siadaj! — rozkazał Bajgełe.
Wołkow nie tracił nadziei, że to wciąż jakiś kawał. chociaż w duchu myślał o zemście świata podziemnego, który w takich razach jest okrutny. Za ścianą muszą tu być zebrani przyjaciele Bajgełe i stąd płynie jego odwaga i zuchwalstwo. W takim razie ostra postawa i groźba zastosowania siły na nic się nie przydadzą. Postanowił tedy cierpliwie znosić te męki do końca. W podświadomości liczył wreszcie na to, że Bajgełe nie pozwoli na bestialską rozprawę z nim.
Wreszcie rozległy się ciężkie kroki. W mgnieniu oka Wołkow był otoczony przez grono osób, trzymających rewolwery w ręku.
— Panowie przedstawią się — rzekł Bajgełe. — Wołkow, moi towarzysze.
Wołkow stał nie ruszając się z miejsca, jakby był przykuty do podłogi. Ze strachu wypuścił z ręki rewolwer, który spadł na podłogę. Drżał jak liść.
— Co, znasz ich? — spytał z ironią w głosie Bajgełe. zwracając się z tym do Wołkowa.
Wołkow nie odpowiadał.
— Mam wrażenie, że ich nie poznajesz — ciągnął dalej Bajgełe. — Wobec tego kolejno ci ich przedstawię: to „klawy“ Janek; zapewne niejedno o nim słyszałeś i wiesz. Zresztą, jesteśmy „swoi“ ludzie — roześmiał się Bajgełe na głos.
Strona:Urke-Nachalnik - W matni.djvu/13
Ta strona została skorygowana.