Strona:Urke-Nachalnik - W matni.djvu/149

Ta strona została skorygowana.

Janek zbliżył się, by lepiej spojrzeć szoferowi w twarz. Po „wsypie“ z Wołkowem, wołał się mieć na baczności.
— Pokaż no swój cyferblat!
Szofer odwrócił się do niego i rzekł z uśmiechem:
— No, teraz mnie pan poznaje?
Jankowi jego twarz spodobała się. Chociaż wówczas, podczas ucieczki ze skarbca nie widział twarzy szofera, wierzył jego słowom.
— Skoro jesteś nasz człek, to jedź szybciej — rzucił Janek.
— Czy doktór jeszcze potrzebny?
— Nie. Jedź za miasto.
Wprawny wzrok Janka dostrzegł z daleka taksówkę, która jechała za nim. Gdy znaleźli się za rogatkami miasta, Janek zawołał do szofera:
— Dostaniesz sto dolarów, ale jedź pełną parą!...
Szofer zwiększył szybkość jazdy. Taksówka mknęła, jak strzała. Ale również auto, pędzące w ślad za nią zwiększało szybkość.
— Prędzej, prędzej, prędzej! — wołał Janek. — W pewnym momencie podskoczył do szofera i ujął w swoje ręce kierownicę. Janek umiał kierować maszyną.
Szofer blady, jak chusta, uprzedził Janka:
— Jedziemy na złamanie karku! Pamiętaj, że lada moment wpadniemy w przepaść!... Zwariowałeś chyba!..
Janek nie odpowiedział ani słowem. Mocno trzymał kierownicę w swych rękach, nie zważając na niebezpieczeństwo. Patrzał teraz czyhającej na niego śmierci prosto w oczy.
Życie mu już dawno obrzydło. Od czasu, gdy Aniela go porzuciła, szukał śmierci. A teraz nasunęła się okazja. Nie obchodził go teraz los szofera.
Naraz auto podskoczyło i wywróciło się.
Janek stracił przytomność.
Gdy otworzył oczy, Janek poczuł ostry ból w boku.