Strona:Urke-Nachalnik - W matni.djvu/202

Ta strona została przepisana.

Młody człowiek zmieszał się. Słowa Staśka Lipy spadły nań, jak grom z jasnego nieba. Po chwili opanował się i wyjąkał na swoją obronę:
— Bardzo przepraszam, że moim zachowaniem niepokoiłem pana. Zapewniam pana, że nie miałem na myśli nic złego. Szukałem okazji osobistego zetknięcia się z córką pana. Tu w pensjonacie można oszaleć. Zebrało się tu dziwne towarzystwo, które wzajemnie się unika.
— Ludzie ci przybyli tu na odpoczynek. Potrzebują spokoju — odparł Stasiek Lipa. — I my nie jesteśmy żądni nowych znajomości.
— Ale może pan uczyni dla mnie wyjątek. Bardzo lubię turystów z Europy. Mój ojciec także pochodzi z Europy.
— Bardzo mi przyjemnie, a jednak radzę panu: niech pan sobie obierze inne okno pokoju dla obserwacji.
Stasiek Lipa chciał już odejść, ale inżynier zatrzymał go:
— Pod jednym warunkiem gotów jestem spełnić pańskie życzenie: że pozwoli mi pan osobiście przedstawić się pańskiej córce — uśmiechał się.
Stasiek Lipa, choć zmierzył nieznajomego od stóp do głowy, pomyślał w duchu.
— O to właśnie mi chodzi.
W kilka minut później, zaledwie Stasiek Lipa zdążał zdjąć palto po powrocie do pokoju, rozległo się dyskretne pukanie do drzwi. Aniela je otworzyła. Na widok wchodzącego odskoczyła zarumieniona.
— Dzień dobry — rzekł inżynier na powitanie, kłaniając się uprzejmie. — Proszę mi wybaczyć to najście na spokojnych ludzi.
Stasiek Lipa przyjął surowy wyraz twarzy. Przedstawił go córce.
Panowie się znają? — zdziwiła się nie bez racji