Franek, już wywijał nad głową hotelarza wżeni sprężynowym.
Szekielet, który wylegiwał się na łóżku, naraz odżył i zawołał:
— Żeby mi się nikt nie ważył ruszyć go, póki me wyjawi przyczyny, dla której to uczynił!
— Racja! — wtórowało mu kilka głosów.
— Chodź-no do mnie! — wyciągnął właściciel meliny ręce do ofiary. — I powiedz im, dlaczegoś tak postąpił? Tylko prawdę! Łgać będziesz, gdy wezwą cię przed sąd frajerów! Tu gadaj tylko prawdę!
Właściciel hotelu, nawpół żywy rozglądał się dokoła przerażonymi oczyma. Nie miał odwagi otworzyć ust. Opróżnione butelki wódki i wina dawały mu do poznania, że wyrok nań już zapadł.
— Otwórz gębę! — wołał Franek. — Gadaj! Czemuś wsypał naszego brata?
— Jestem winny! — rozpłakał się hotelarz. — Uległem namowie Wołkowa. Przysięgam, że uczynię wszystko, by zasłużyć na łaskę. Nigdy się to więcej nie zdarzy.
Szkielet uniósł się na łóżku, wygrażając pięściami w stronę hotelarza. Jego maleńkie oczki płonęły ogniem oburzenia.
— Płaczesz?!... Ordynarny kapuś!!! Bierzcie go!... Sprawa jest jasna, jak dzień.
W jednej chwili ujęło go kilka mocnych dłoni. Napróżno hotelarz padł do nóg meliniarza, błagając o litość. Wyprowadzono go natychmiast na drugi koniec piwnicy. Rozległy się dwa głuche, po sobie następujące strzały. Przez chwilę zapadło milczenie, ze względu na śmierć, która dopiero zabrała swą ofiarę. Ale wnet wrócono do stołu, jakby nic nie zaszło.
Janek dobył z pugilaresu kilka banknotów i rzucił je na stół szykując się do odejścia. Franek obliczył pie-
Strona:Urke-Nachalnik - W matni.djvu/230
Ta strona została przepisana.