Strona:Urke-Nachalnik - W matni.djvu/240

Ta strona została przepisana.

stwo. A silnie zbudowany, rosły Krygier naraz poczuł się słabym, maluczkim, bezsilnym, niby dziecko. Spotka me to nastąpiło nadspodziewanie szybko. Był zaskoczony. W lot zorientował się, że stawianie w tej sytuacji oporu byłoby bezcelowe. Obaj wyszli spokojnie na ulicę. Nikt z gości nawet nie zauważył sceny, która rozegrała się we drzwiach.
Obaj szli chodnikiem ulicy obok siebie, nie zamieniając ze sobą ani słowa. Krygier dziwił się, że komisarz nie wzywa pomocy policji. Nie pojął pewności siebie, która biła z tej drobnej postaci.
Skręcili do bocznej uliczki. Naraz Szczupak przystanął:
— Pan wybaczy, panie Krygier ale.... Proszę pozwolić swoje ręce.
Żelazne kajdanki zadzwoniły w uszach Krygiera, który panował nad sobą i odpowiedział spokojnie:
— Czego się pan tak śpieszy?
— Tempo! Tempo! — rzekł lekceważąco Szczupak.
— I pan naprawdę zamierza mnie odprowadzić do Urzędu Śledczego?
— Co w tym dziwnego? No, dawaj prędzej łapki. Później pogadamy ze sobą. Szkoda czasu. Czekają na nas w Urzędzie Śledczym.
Krygier był więcej, niż pewny, że pozostaje pod ukrytą obserwacją ludzi Szczupaka, w przeciwnym razie nie zachowałby się tak spokojnie i pewnie.
Szczupak robił dziwne wrażenie z rewolwerem w jednej, a kajdankami w drugiej ręce, wobec wysokiego i rosłego Krygiera.
— Zbyt wielki spotkałby pana zaszczyt, gdyby pan osobiście mnie zaprowadził do Urzędu Śledczego.
— Oto mnie właśnie chodzi! Zresztą, nie uważam pana za tak głupiego, by nie domyślił się, że moi ludzie mają tu pana na oku Radze przeto panu nie próbować stawiania oporu. Powiem panu więcej. Cała pańska