postanowił popełnić samobójstwo. Nie mógł zżyć się z myślą, że odtąd on komisarz policji będzie musiał ulegać we wszystkim... bandzie niebezpiecznych rozpruwaczy, których policja tropi.
— Już lepsza śmierć, aniżeli takie życie! — wołał do siebie, pędząc wprost do wybrzeża Wisły.
I tak błąkał się Wołkow długimi godzinami na Powiślu, nie mogąc zdobyć się na decyzję. Wołkow nie wiedział jak się to stało, że naraz stanął przed Urzędem Śledczym. O dziewiątej rano wszedł do swego gabinetu. Spotkał tam komisarza Żarskiego.
— Co się stało? — napierał komisarz Żarski. — Nie poznaję pana. Coś musiało zajść...
Żarski bacznie obserwował twarz Wołkowa, która teraz konwulsyjnie drgała, mieniąc się barwami.
— Co panu jest? Może pan zachorował? — indagował go w dalszym ciągu Żarski podtrzymując tę rozmowę jedynie w celu przedłużenia obserwacyj.
— Nie... — wyjąkał Wołkow — tylko... tylko.. nie mogę tego przeżyć, że nie udało mi się zlikwidować tej bandy, która grasuje sobie na wolności...
Ale Żarski uśmiechał się tajemniczo, co do reszty wytrąciło z równowagi Wołkowa, który gotów był zabrać się do wyjścia. Ale Żarski zatrzymał go.
— Siadaj pan. Musimy się rozmówić. Jak długo służymy razem w policji? Zdaje się, że minęło osiem lat? Sądzę że może pan mieć do mnie zaufanie. Myślę, że może mnie pan zdradzić tajemnicę niepokoju... Może nieporozumienia rodzinne?
— Trochę..
— Któż ich dziś nie ma?... Ale mnie się jednak wydaje że nie o to głównie chodzi.
Wołkow silnie zbladł, odparł krótko:
— Nie, nic podobnego.
— Może kobieta?
Strona:Urke-Nachalnik - W matni.djvu/43
Ta strona została skorygowana.