nęło raz i drugi, tak głośno, jakby bomba wpadła do naszej celi. Po kilku minutach usłyszeliśmy płacz i jęki. Przed samem oknem przeniesiono na noszach do szpitala zabitego dozorcę i chłopca starszego dozorcy Kałam... Nieszczęśliwy ojciec wydzierał sobie włosy z głowy, mówiąc do nas płaczliwym głosem:
— Chłopcy drodzy, dziecko mi zabili! Oj, Boże, oj, Boże! Nikt z więźniów nie śmiał teraz naigrywać się z nieszczęścia, mim o, że był on tu znanym oprawcą więźniów z cel pojedyńczych. Ten człowiek nieczuły na łzy i jęki więźniów, człowiek, który ich gnębił w okrutny, sadystyczny sposób, teraz płakał na widok trupa swego dziecka. Zrozumiał zapewne w tej chwili, że i my także należymy do ojców i matek, które także po nas płaczą. Jeden tylko więzień, który miał „koło“, a dłuższy czas siedział pod jego knutem w pojedynkach, zawołał wzruszony:
— Teraz przekonałem się i wierzę, że jest Bóg, który karze za zło i krzywdy ludzkie. Bóg go skarał za naszą krzywdę. Nie będzie już zapewne mówił do więźniów: „Jeden Bóg jest na niebie i jeden ja tu w pojedynkach“.
Trzeba przyznać, że po tym wypadku stał się on rzeczywiście o wiele lepszy dla więźniów; ale jeszcze niezupełnie.
W parę dni po wyżej opisanym wypadku, zupełnie niespodziewanie pewnego wieczora po apelu, kazano więźniom z dużemi wyrokami z cel ogólnych i pojedyńczych, spakować swoje manatki i szykować się w drogę. Nikt nie wiedział dokąd i dlaczego. Było to tak nagle i tajemniczo zrobione, aby więźniowie nie mogli przysposobić się do jakiejś ucieczki po drodze.
Z naszej celi zabrano także kilku piekarzy z dużemi wyrokami. Nie patrzano wcale na to, że na piekarni zabrakło rąk do pracy. Od tego dnia, codziennie wysyłano partje więźniów do ziemi poznańskiej.
Z więzień kresowych, więźniów z wyrokami ponad dwa lata przypędzono do Mokotowa. Tu siedzieli nie dłużej, jak