Strona:Urke Nachalnik - Żywe grobowce.djvu/181

Ta strona została przepisana.

— Chodź tu bliżej, masz papierosa.
— Nie palę, panie naczelniku. Dziękuję bardzo.
— Jakto nie palicie, — zapytał zdziwiony; widać nie zdarzało mu się jeszcze, by więzień odmówił papierosa. — Jak wam daję, to zapalcie sobie.
— Nie, panie naczelniku, nigdy nie paliłem i nie chcę przyzwyczajać się do tego, jeszcze w więzieniu. Pan naczelnik codzień nie da mi papierosów, a skąd ja wezmę?
— Poradzicie sobie, jak wszyscy więźniowie, którzy palą. A skąd koledzy mają papierosy?
— Nie wiem, panie naczelniku.
— Jakto nie wiecie, a u was w celi nie palą papierosów?
Na to pytanie milczałem.
— Dlaczego milczycie? Mówcię, palą czy nie palą?
Namyślałem się, co zrobić, by go nie urazić i wykręcić się z tej sytuacji. Słyszałem już od więźniów, że okropnie nie lubi, gdy mu ktoś zaprzecza i sprzeciwia się. Więc po namyślę odrzekłem, wpadając wprost na Ulissesowy wykręt:
— Nie chcę kłamać, panie naczelniku.
— Rozumiem, rozumiem, — zawołał zadowolony naczelnik. — Kłamać nie chcesz, a kapować nie możesz. Ja i tak wszystko wiem. Więźniowie zawsze mają co palić, mimo, że to jest wzbronione. Ale już dawno w waszej celi “hipiszu“ nie było. Muszę kiedy kazać go przeprowadzić.
— Panie naczelniku, nasza cela biedna. Obierków z kartofli nikt nie kupi i szmuglować niema czem.
— Dobrze, dobrze, zobaczymy. Na kartoflami są największe cwaniaki. Zawsze sobie poradzą.
— Racja, panie naczelniku, ale z pustego i mądry Salomon nie naleje.
— Chodźcieno tu bliżej, — zawołał nagle naczelnik.
Zbliżyłem się niepewnym krokiem i z wielkim respektem, a w duchu już pragnąłem jak najprędzej zakończyć tę wizytę, gdyż bose nogi zaczęły mi marznąć.
— Proszę wziąć!
Wyciągnął do mnie rękę z dwoma kawałkami cukru.
— Dziękuję, nie lubię słodyczy, — odparłem już trochę urażony, że mnie traktuje jak innych więźniów, których chce ugłaskać, dając im papierosy lub kawałek cukru.