ale za to po całych dniach odbywała się na powietrzu; dlatego też chętnie pracowałem w „rezerwie“.
Do rezerwy każdy palący starał się dostać. Po pierwsze zawsze „z boku“ wpadło po parę fajek dziennie: to od furmanów przyjeżdżających po towary, to od jakiegoś dozorcy, któremu wyświadczono przysługę. Często też przywożono całe platformy prasowanych bali odpadków papierowych z fabryk tytoniowych i tu często znajdowano tytoń i papierosy, nieraz nawet całe paczki. Gdy taki transport przybywał, więźniowie-palacze zakradali się do niego i rozrywali bale, grzebiąc w śmieciach, przebierali odpadki i wybierali każde ziarnko tytoniu. Dozorca groził, bił nawet gdy kogo nakrył zagrzebanego w tych śmieciach; ale to nic nie pomagało, zawsze tam było pełno „poszukiwaczy tytoniu“.
Największego spustoszenia w tych śmieciach dokonywała nocna zmiana. Rano znajdywaliśmy wszystkie bele porozrywane. Dozorca rezerwy stawiał wówczas mnie jako niepalacza i kazał przez drucianą siatkę przesypywać odpadki, a tytoń zbierać do worka. Jednego razu zebrałem do dziesięciu kilo takiego tytoniu. Dozorca tytoń ten zamykał do magazynu i dzielił łaskawie potrochu dla swojej rezerwy.
Tytoń ten miał zapach zgnilizny, a jednak dla więźniów-palaczy był bardzo pożądanym artykułem, artykułem, za który więzień nieraz oberwał w ucho, a często dostawał parę dni karceru.
Na papierni także długo nie popasałem. Los mój już był taki, że nigdy długo nie mogłem wytrwać na jednem miejscu. Pewnego dnia po świętach Wielkanocnych do celi, gdzie mnie przesadzono (wszyscy stąd chodzili na pracę do papierni), przybył nowy więzień. Pochodził on z miasta Łodzi i nazywał się Holc. Od pierwszej chwili zaprzyjaźniliśmy się. Holc stał się moim najlepszym przyjacielem. Był to wykształcony chłopiec, lat 26, o inteligentnym wyglądzie. Wieczorem tego samego dnia, gdy przybył, ująłem się za nim, aby mu dano dobre miejsce do spania i od tej chwili nie pozwalałem mu krzywdy wyrządzić, co nie spodobało się kilku cwaniakom w celi.