— Wychodzić, wychodzić, koniec widzenia!
Machnęła mi jeszcze chusteczką i rozłączono nas.
Nigdy nie zapomnę wyrazu współczucia, jakie malowało się w jej oczach przy rozstaniu ze mną. Po raz drugi takie jej spojrzenie widziałem na wolności, o czem w ciągu opisu dalszych wypadków jeszcze wspomnę.
Wróciłem do celi przygnębiony zupełnie. Widok młodej dziewczyny, która okazała się dla mnie tak łaskawa, prześladował mnie i nie dawał spokoju. Koledzy w celi, a głównie Mieczek, dawali mi rady co do nowej znajomej.
— Ty, nie bądź frajerem, — pouczał mnie Mieczek. — Trajluj jak możesz najlepiej, a ona niech ci wałówy odpala. To bogata frajerka, może tachać. Ojciec ją do ciebie wysyła. Podobałeś się staremu. O n chce cię ochajtnąć z nią, nie bądź głupi. Napisz gryps na lewo, a ja przez robotników polnych ci to załatwię.
Tak się jednak składało, że listu nie pisałem. Po pierwsze nie miałem znaczka, a po drugie chciałem zobaczyć, czy ona wpierw do mnie nie napisze.
Po kilku dniach otrzymałem przez kancelarję list następującej treści:
Szanowny Panie!
- Jak widzę, nie jest pan słowny. Codziennie zdenerwowana oczekiwałam poczty i nic. Pan jest niedobry. Postanowiłam gniewać się na pana, ale gdy pomyślałam, że pan jest więźniem, a więc człowiekiem bez własnej woli, odrazu wszystko panu przebaczyłam. Mówiłam sobie, że zapewneby pan do mnie napisał, gdyby miał możność. Ojciec mówił mi, że więźniom wolno pisać jeden list na miesiąc i to mnie trochę uspokoiło. Muszę też panu powiedzieć, że gdy wyszłam z Mokotowa, doznałem wrażenia, że się oddalam nie od obcego mi człowieka, lecz od bardzo bliskiego mojemu sercu. Niech mi pan wybaczy szczerość, trudno, inaczej nie mogę postąpić. Rozumiem, że po naszem oryginalnem zapoznaniu się w tak dziwnych okolicznościach nie wypada osiemnastoletniej niedoświadczonej