Strona:Urke Nachalnik - Żywe grobowce.djvu/243

Ta strona została przepisana.

Im bardziej trzeźwiałem po wypitej wódce, tem rozmaitsze pomysły przychodziły mi do głowy i tem jaśniej rozumiałem swoje położenie. Stanąłem w bramie jednego z domów przy ulicy Żelaznej i głupkowato obserwowałem przechodniów. Pod wieczór powlokłem się w kierunku Marszałkówskiej. Myśl natrętna: gdzie spędzić noc dzisiejszą? — dokuczała mi gwałtownie, nie dając spokoju. Przystanąłem znów w bramie eleganckiego dom u obserwując z zazdrością wytwornych przechodniów, kobiety i mężczyzn. Policjant stojący na rogu przyglądał mi się uparcie, a gdy zauważył, że posuwam się dalej, chcąc go ominąć, zawołał:
— Piej, stańcieno!
Stanąłem.
— Co wy tu robicie?
— Nic nie robię. Patrzę.
— A na co patrzycie?
— Patrzę, jak świat jest źle urządzony, panie posterunkowy, — odparłem z goryczą.
Policjant uważnie spojrzał mi w oczy. Kilku gapiów ulicznych otoczyło nas dokoła.
— Co wam się tu nie podoba? — zawołał groźnie.
— Nie podoba mi się to, że pan stoi na rogu i zaczepia porządnych ludzi, jak ja, — odparłem ironicznie.
— Pokaźno, braciszku, dowód osobisty. Zobaczymy, coś ty za ptaszek, że się tak potrafisz mądrzyć, — rzucił, mierząc moją nędzną postać od góry do dołu.
— Nie mam dowodu osobistego, — odparłem, — ale mam jeszcze lepszy dokument, niż dowód osobisty.
— Pokaż, pokaż, zobaczymy.
— Tu nie pokażę, — odparłem.
Policjant, już zły, zawołał:
— Jak nie chcesz tu pokazać dowodu osobistego, to marsz! Jazda, jazda!
Pchnął mnie i chwycił za kołnierz, rozglądając się na wszystkie strony; poczem zagwizdał i oddał mnie w ręce przybyłego policjanta, by ten odprowadził mnie do komisarjatu. Mówił przytem:
— To musi być podejrzany ptaszek. Odprowadź go do nas, zobaczymy, czy i tam będzie taki mądry.