Po chwili kilku czeladników piekarskich przyglądało mi się ciekawie, wypytując gdzie pracowałem i co umiem. Jeden z nich żartobliwie nałożył mi fartuch i białą myckę i kazał zbliżyć się do bajty, bym zaprezentował, co potrafię. Spodobała im się moja praca tak, że jeden poprosił mnie, abym mu pomógł ciasto robić. Dano mi także się najeść, a nawet pozwolono mi spać za piecem.
Wszystko może byłoby dobrze, gdyby nie pech, który mnie na każdym kroku prześladował. Traf chciał, że tragarz, który przyniósł mąkę do piekarni, siedział kiedyś w jednej celi ze mną za pobicie. Poznał mnie odrazu i zdziwiony zawołał:
— Jak się masz, Nachalniku! Dawno cię już zwolnili z Mokotowa? Co tu robisz? Wszyscy patrzyli na mnie jakoś dziwnie; po chwili gospodarz, który też zaraz przybył, oświadczył mi, że mam się natychmiast wynosić. Próbowałem go błagać, przekonywałem, że przypadkowo dostałem się do więzienia, że jestem z zawodu piekarzem, że będę pracował za samo życie. Gospodarz jednak nie chciał słuchać i twierdził:
— Ja się już dowiedziałem, kim wy jesteście. Jazda, jazda, tu niema dla takich ptaszków miejsca.
Co miałem robić? Ze złamanem sercem i bochenkiem chleba, który podarował mi litościwy czeladnik, pod pachą, wyniosłem się na ulicę.
Noc była pochmurna. Deszcz skrapiał ulice i wybijał takt na parasolach przechodniów. Ukryłem bochenek pod marynarką, by ocalić przed deszczem to, od czego zależała moja chwilowa uczciwa egzystencja. Myśl o tem, gdzie spędzić noc, wdzierała się wgłąb duszy. Ach Boże, wołałem, czy długo tak wytrzymam? Nie, w takich okolicznościach długo żyć nie można. Złość moja wzrastała z każdą chwilą. Życie zbrzydło mi do cna, i moje uczciwe zamiary również.
Deszcz padał coraz gęściej; przemokłem już do nitki. Płakać i śmiać mi się chciało zarazem z siebie samego. Koszula