giemu nie dawał dojść do słowa. Zrozumiałem jednak, że większość jest przeciwko mnie. Wtem sekretarz zawołał, abym się oddalił na kilka minut do poczekalni, aż mnie znów zawołają.
Chciałem plunąć na wszystko i oddalić się, lecz po namyślę postanowiłem wytrwać i zaczekać na wyrok.
Zawołano mnie. Sekretarz objaśnił mi urzędowym tonem, że postanowiono mi dać na bilet kolejowy do Łodzi i parę tysięcy marek zapomogi. Otrzymałem także list polecający do związku piekarskiego, aby się mną zaopiekowano.
Podziękowałem za wszystko. Kazano mi znów zaczekać w poczekalni i po jakichś dwu — trzech godzinach zawołano mnie zpowrotem, wręczono wszystko i dodano przestrogę, że roztoczą nade mną obserwację, bym nie został w Warszawie. Pożegnawszy się chłodno z moimi zbawicielami, odprowadzany współczującemi spojrzeniami obecnych, wyniosłem się na ulicę.
Była już pora obiadowa, zjadłem więc resztki zmokniętego chleba, wstąpiwszy po drodze do trzeciorzędnej herbaciarni. Zafundowałem sobie miseczkę grochówki z kluskami, wypiłem też szklankę sodowej w ody. Nie omieszkałem też przeczytać brudnej gazety, która leżała na stoliku. Przeleciałem oczyma wypadki dnia, kradzieże, samobójstwa i inne szczęścia i nieszczęścia ludzkie, któremi dzienniki zwykle są przepełnione. Wzrok mój zatrzymał się na jednym wypadku kradzieży, gdzie schwytano dw u złodziei, których dobrze znałem. Czytając to, czułem się szczęśliwy, że to ja jestem wolnym człowiekiem, a oni, którzy niedawno opuścili Mokotów, znów znajdują się za kratami.
Zdrzemnąłem się trochę opierając głowę o stolik, przy którym siedziałem. Doznałem wrażenia, jakbym się nagle znalazł w celi więziennej. Widziałem szare ściany, zakratowane okna u góry z wgłębieniem w murze, nędzne łóżko żelazne z burą kołdrą, żelazny stolik i stół przykuty do ściany, oko dozorcy zaglądające przez judasza do mojej celi, —