części, jaka została po ojcu, abym mógł ubrać się przyzwoicie, i pójdę sobie. Nie mam wcale zamiaru pozostawać u takiego brata, do którego zwracałem się jedyny raz w życiu o pomoc z murów więziennych. Pamiętasz zapewne, dwa lata temu napisałem do ciebie list błagając o kilka funtów chleba, gdy głód skręcał mi wnętrzności. Było to wtedy, gdy odsiedziałem czternaście dni karcu w kajdanach o chlebie i wodzie i nie miałem sił nogi wlec za sobą. Myślę sobie, — napiszę do brata, on napewno mnie poratuje. A tyś nawet nie raczył mi odpisać... Zdaje mi się, że spadek pozostały po ojcu wystarczyłby, by z niego wydzielić dla rodzonego brata pięć funtów chleba. Tyś nigdy w życiu nie cierpiał głodu i naturalnie nie mogłeś mnie wtenczas zrozumieć, a ja przysiągłem sobie w duchu, że nigdy ci tego nie daruję. Myślałeś, że zdechnę w więzieniu, rozumiem to doskonale, że pragnąłeś tego. Ale ja potrafiłem wszystko przecierpieć i przeboleć, a cierpienie moje było bardzo wielkie, większe, niż twoja frajerska głowa wyobrazić sobie może. Czy ty mnie rozumiesz? — zawołałem groźnie zbliżając się do brata.
Podczas moich wynurzeń wszyscy, z wyjątkiem brata, który siedział nieruchomy patrząc w jeden punkt pokoju, płakali nagłos. Siostry tuląc się do mnie, całowały mnie błagając:
— Uspokój się, braciszku. Pozostaniesz teraz w domu. Nie będziesz więcej głodny. Nie pójdziesz więcej do tego więzienia, nie pójdziesz, będziesz zawsze z nami.
— Nie, siostrzyczko, ja tu zostać nie mogę, — zawołałem. Czując zaś, że moje podrażnione nerwy lada chwila doprowadzą mnie znów do zrobienia jakiegoś głupstwa, wybiegłem na ulicę, odpychając brutalnie siostry, które chciały mnie zatrzymać.
Słońce już ukazało się na niebie i zapowiadał się piękny dzień wrześniowy. Gdym patrzał na piękny poranek, wróciło we mnie znów pragnienie życia rodzinnego, życia które