zamka od wewnątrz mieliśmy otworzyć okienko i po jednemu wyłazić prosto na podwórze; a stamtąd było już tylko parę kroków do parkanu, — a potem, potem wolność...
Drabinkę do przedostania się przez mur miała zastąpić długa deska której używałem pod chleb. Wszystko to razem miało trwać nie więcej jak 5 — 10 minut. Za parkanem, który wychodził na puste pola, miał być Maniek z końmi; umówiłem się z nim tajemnym znakiem, kiedy ma przybyć na oznaczone miejsce.
Nadszedł ten szczęśliwy dzień. O godzinie czwartej nad ranem ubrałem się i spuściłem klapę w drzwiach. Jest to rodzaj dzwonka przy każdej celi. Po chwali przybył dozorca.
— O co chodzi? — zapytał.
Serce we mnie drgnęło. Wyczułem jakąś groźną nutę w tych dwu słowach dozorcy. Dawniej bowiem ten sam dozorca wypuszczał mnie z celi bez pytania. Wiedział dobrze, kto tu śpi pod numerem 132 i dokąd tak rano się udaję.
Po chwili odparłem:
— Proszę mnie wypuścić na piekarnię. To ja, panie starszy.
— Co za ja? Kładź się spać. Niema teraz żadnej piekarni.
„Jestem zgubiony“ — przebiegło mi przez głowę. Próbowałem jeszcze raz prosić:
— Panie starszy, kwas się zepsuje. Muszę ciasto robić i w piecu zapalić. Przecież nie pierwszy raz chodzę, panie starszy.
Nic nie odpowiedział, mruknął tylko coś niezrozumialego pod nosem, poprawił dzwonek i oddalił się.
Jestem zgubiony, jestem zgubiony. Począłem sobie gryźć pałce, bić głową o ścianę, rwać włosy z głowy. W tem ktoś pod samemi drzwiami zachichotał. To dozorca, o którym myślałem, że odszedł, stal za drzwiami i przez judasza przypatrywał się mojej rozpaczy. Jak później sam opowiadał, udawał tylko, że odchodzi od celi.
Wreszcie dano sygnał do wstawania. Gdy tylko dozorca