spektor, pieniąc się ze złości. — Będziesz mi śpiewał, jak kanarek, zbrodniarzu. „U mienia budiesz ty tisze wody i niże trawy“, — zakończył, grożąc mi przytem palcem.
Starszy dozorca rozkazał mi iść przodem. Po paru minutach zostałem wepchnięty do ciemnego, ciasnego trójkątnego karceru. Doznałem wrażenia, jakby złożono mnie do trumny. Duszno mi było tak, że cały zlany byłem potem. Oddychałem zatrutem powietrzem. Serce zaczęło bić nienormalnie. Głowa ciążyła, nogi uginały się pode mną. Myślałem, że las da chwila się uduszę. Począłem z całych sił rękami i nogami walić w drzwi i wołać o ratunek.
Zjawił się zaraz inspektor, który zapewne cały czas stal za drzwiami. Zapytał mnie przez judasza, nie otwierając drzwi:
— No i co? Źle tam siedzieć? Będę was tak długo tu trzymał, aż nie powiecie prawdy i nie wydacie wszystkich wspólników.
Nic nie odpowiedziałem, tylko zbierając resztę sił waliłem w drzwi.
Ale nikt nie śpieszył mi na ratunek. Inspektor odszedł dorzucając:
— Wołaj Pana Boga, też ci nic nie pomoże. Ja cię dopóty nie wypuszczę, póki nie dowiem się całej prawdy.
Upadłem na asfalt skurczony we dwoje. Cela była tak wąska, że można w niej było tylko siedzieć. Przyłożyłem głowę do zimnego asfaltu podłogi, wciągając przez malutką szparkę drzwi powietrze. Oddychałem ciężko i w takiej pozycji, skulony, zgnębiony do ostatka, przetrwałem do wieczora.
Zawezwano mnie i postawiono znów przed moim inkwizytorem.
Idąc, wchłaniałem w siebie powietrze, dużo powietrza, jakbym chciał zapas powietrza zabrać do mojego grobu, do którego wiedziałem zgóry, że powrócę.
— Jakże tam było siedzieć? — drwił inspektor. — Lepiej, niż z Adelą na kuchni, co?