Strona:Urke Nachalnik - Żywe grobowce.djvu/85

Ta strona została przepisana.

stopada 1919 roku wezwano mnie znów do kancelarji więziennej i postawiono mnie przed inspektorem policyjnym. Ten popatrzał na mnie z politowaniem, poczem przemówił:
— No, słowa dotrzymaliście. Dziś o godzinie czwartej po południu zostaniecie wysłani wraz ze wspólnikiem do innego więzienia.
Teraz we mnie zadrżało serce na myśl, że z Elcią rozłączają mnie już raz na zawsze.
— Do jakiego więzienia? — próbowałem się dowiedzieć.
— Tego przepisowo powiedzieć wam nie mogę. Jutro będziecie już wiedzieli.
Chciałem go jeszcze o coś zapytać, ale wywnioskowałem, że jest w niedobrym humorze. Kazał mnie też natychmiast odprowadzić do celi.
Po jakiejś pół godzinie przyszedł gospodarz magazynu i zabrał mnie i Szofera ze sobą. Przebrano nas we własne ubrania i oddano w ręce dwu policjantów, którzy już na nas czekali. Skuto nas też razem kajdankami za ręce i tak zaprowadzono na dworzec kolejowy.
Smutno mi się zrobiło na duszy, kiedy wsiadłem do wagonu, a naprzeciwko nas umieścili się policjanci, nie spuszczając z nas oka.
Każdy więzień odczuwa straszny ból i upokorzenie, kiedy zmuszony jest przebywać razem z ludźmi wolnymi. W naszym przedziale było kilku pasażerów cywilnych i jeden wojskowy. Patrzyli na nas z pogardą, jakby oni byli Amerykanami, a my murzynami. Jeden nawet, który rozpoczął rozmowę z policjantami, doradzał im, by nas rzucili pod pociąg.
— Po co tych drani wozić do więzienia, — mówił, — i darmo dawać źreć; a kiedy wyjdą, będą znów rabować. Ja, gdybym był prokuratorem, domagałbym się, by takich żywcem spalono na stosie na placu publicznym, aby tem odstraszyć innych.
Jeden z policjantów zerwał się i rozkazał natychmiast niedoszłemu prokuratorowi wynosić się do drugiego przedziału. Ten jednak nie chciał tego uczynić i w dalszym ciągu wygadywał pod naszym adresem różne obelżywe słowa.
Wojskowy w randze sierżanta siedział cały czas słuchając jego wywodów i nerwowo przebierał palcami po rękojeści