tem wrócił do przedsionka i otwarł drzwi izby, do której wniesiono odkopaną trumnę.
Była to niska, sklepiona komora, a latarnia, postawiona w okratowanym wnęku, rzucała żółte światło.
W wąskiej trumnie, której zblakłe malowidła wyobrażały pochód dionizyjski, leżał szkielet, napoły zakryty ziemią, osypany złotemi liśćmi dębu i oliwki, a na czole jego połyskała opaska ze złota, o sinawo czerwonym nalocie. Na piersiach miał fletnię, a na palcu prawej ręki pierścień z uskrzydlonym lwem w skoku.
Zadumał się.
— Mam oto przed sobą nieznanego człowieka, który, jak półbóg, leży w opasce na czole, a na trumnie jego widnieje pochód dionizyjski Epoka jego wnikała głęboko w pożądania życia. Jakże płytkie i błahe jest życie, które potem nastało! Radbym stać w dolinie górskiej i mówić do towarzyszy, w chwili gdy posłyszą w dali grzmoty. — To armaty Hansa Alienusa! — Lepiej być szkieletem takiego Cola Rienzi, niż bezimiennym, żywym Hansem Alienusem. Chciałbym, by mnie ciągnęły ogiery przez Via sacra, domy tętniły odgłosem tub, a jak sięgnąć spojrzeniem, by powiewały chusty i gałęzie wawrzynu. Wszystkiego tego chciałbym, ale gdy się jeno głośno odezwę, buchnie mi epoka moja śmiechem w twarz, nie wiedząc, że wyśmiewa jednocześnie samą siebie. Czemuż słowa te brzmią w ustach moich dziwnie, skoro ongiś, wygłoszone przez tego oto, leżącego w trumnie człowieka, miały zgoła inne znaczenie? Pewnie dlatego, że stoją w sprzeczności z duchem epoki, podobnie jak wino warzy się w tłustym mleku. Pewnie dlatego, że wiek dziewiętnasty ośmieszył człowieka.
Strona:Verner von Heidenstam-Hans Alienus.djvu/129
Ta strona została przepisana.