Strona:Verner von Heidenstam-Hans Alienus.djvu/142

Ta strona została przepisana.

— Nie wiem jeszcze. Może przebiorę się za pielgrzyma i powędruję wieczorem tak daleko na wschód, że nie dostrzegę ani jednego komina, ani posłyszę piszczałki parowej.
Ojciec Paviani nie zwrócił uwagi na tę odpowiedź, ale liczył bez słowa na palcach.
— Już dziś możemy z całą pewnością liczyć na ośm wybitnych osobistości! — powiedział. — Będzie to dzień niezapomniany. Pokażę panu na początek, co nam dała, tytułem zaliczki, pewna wysoka, bardzo wysoka figura.
Dobył portfelu i pokazał weksel na pięćdziesiąt tysięcy franków, zasłaniając jednak podpis sekretarza papieskiego.
Potem wyszedł do przedsionka i wziąwszy mokry kapelusz i ociekający jeszcze wodą jedwabny parasol, znikł w ciemności i deszczu.
Hans zmienił się zupełnie w czasach ostatnich, spoważniał, był zamknięty w sobie i unikał ludzi. Nawet twarz miał teraz inną, pociętą zmarszczkami niepokoju właściwego epoce, ale myśl o spodziewanym obchodzie nie dozwoliła mu odczuwać znużenia i pobudzała jego fantazję.
Wieczorem, w przeddzień uroczystości, wszedł, jak przyobiecał, do salonu Almerinich i zastał Elenę przy „warsztacie“. Ale kwiaty zostały usunięte na bok, a dziewczyna naszywała blaszki szychu na żółty kaftan.
W pokoju stały, jak zawsze, sztywne i niegościnne, pozłacane fotele, zarzucone teraz najróżniejszemi rzeczami. Leżały obok siebie stroje azjatyckie, greckie i jaskrawe uniformy żołnierskie ośmnastego wieku, obok pastorałów, brunatnych habitów mniszych i in-