Strona:Verner von Heidenstam-Hans Alienus.djvu/149

Ta strona została przepisana.

okulary, nie mając w tej chwili odwagi wsadzić ich na nos.
— Musimy tedy cierpieć, widzę, oboje! — zawołał. — Zaczęło się od fantazjowania i żarcików, a doszło aż do tego!
— Nie dopuszczę za nic do ostateczności! — zadecydowała stanowczo.
Cienka chustka Eleny przemoczona była nawskróś łzami, wetknęła ją przeto pomiędzy zapięcie sukni i zaczęła skubać wątły, zielony kwiat papierowy, leżący na stole.
— Daj mi go! — powiedział pod wpływem dziecięcej zachcianki.
— Uczyniłabym to, gdybym się nie obawiała, że jednego dnia rzucisz go, ogarnięty zgoła innemi, niż dziś uczuciami. Ale idź już! Lada chwila może ktoś nadejść.
Nieraz ich zostawiano sam na sam i nie wywołałoby to zdziwienia, ale ponieważ nie byli już przyjaciółmi tylko, uczuli strach przed ludźmi. Uznał za rzecz naturalną, iż zaraz odejść musi.
Jej zaś wydało się, że go od niej dzielą wszystkie ogorzałe od słońca rodaczki, jakie widywała na starych rycinach, w książkach, czy we własnej wyobraźni i jakby z pod podłogi doleciał ją dźwięk instrumentów i słowa chóralnego śpiewu: — Nasz jesteś! — nuciły. — Daremnie wyciągasz dłoń po tamtą! Nasz jesteś!
Przez ścianę dochodziły w istocie akordy harmoniki szklanej, którą wtórował sobie Jason, ćwiczący jakiś płomienny hymn kościelny. Brzękliwe tony instrumentu drażniły jej nerwy i pobudzały fantazję, a zarazem pomagały pamięci w zanotowaniu tej ostatniej rozmowy, tak że miała siłę pokonać ból.