Strona:Verner von Heidenstam-Hans Alienus.djvu/160

Ta strona została przepisana.

postanowiłeś iść w kierunku przeciwnym, niż większość rówieśników. Był to zrazu figiel, dodający otuchy i rzeźwiący umysł. Wprawiałeś się w przewracanie tego, co nowe na odwrotną stronę, a delektowałeś się ze strony właściwej wszelaką starzyzną. Ale potem żart nabrał powagi, pomysł nabrał siły przekonania i stał się spadającym kamieniem, który cię porwał za sobą, bez możności oporu. Wyrwany z korzeniami, toczysz się. Potem nastąpiła jeszcze owa rzecz z memi przyjaciółkami... a jednak... zrazu nikt nie miał lepszego, niż ty zaprzęgu... Jeśli istnieje człowiek, zdolny żyć szczęśliwie, to ty jesteś chyba owym jedynym! Nie przerywaj, daj skończyć! Sam wiesz, że tak jest, jak mówię, a jednak radbyś się skryć za frazesami, co wszystko oblekają szarzyzną i poniżają. Ale to nie szarzyzna i powszedniość. Póki tak było, czułeś bezwład otępienia, a siły ci dało dopiero zwiększone nieszczęście. Lawina spada wszędzie, gdzie spojrzysz, że jest to zaś lawina, a nie powszednia błahostka, dlatego właśnie w samym nawet oporze czerpiesz świeżą moc.
Zerwał się ze stołka i jął biegać spiesznie po pokoju. Słowa Betty podnieciły jego wyobraźnię, a wyczerpanie znikło. Nieszczęście spadło nań w istocie jak deszcz kamieni. Odczuwał chęć kruszyć je w proch, to znów, radował się tem, iż weń biją z całym rozmachem. Jednocześnie za tym całym chaosem czaiła się przedziwna radość.
Wziął ze stołu stos zapisanych arkuszy, zmiął na kulę, cisnął w kominek i podpalił.
— To moje zapiski o muzyce przedchrześcjańskiej! — zawołał. — Czy widzisz, co tu leży na podłodze, Betty?