Strona:Verner von Heidenstam-Hans Alienus.djvu/161

Ta strona została przepisana.

Głos jego brzmiał niemal wesoło.
W istocie połyskiwało coś w blaskach płomieni na rudawych cegłach posadzki.
— To resztki okularów, rozbitych dzisiejszej nocy. Dotłukłem je obcasem, potem zgiąłem oprawę i cisnąłem w wiadro z odpadkami. Ale idźmyż do Almerinich, zanim rozpocznie się korowód. Pójdziesz z nami Jasonie... wszak prawda?
Jason spojrzał nań.
— Nie chcę być świadkiem tych porachunków! — powiedział. — Dość mi swej części... bo przecież muszę utrzymywać dalej całą rodzinę, aż Almerini ze znaną swą energją wróci do rozumu. Nie rozumiem cię, Hansie, ale wiem, że jednego dnia utracisz dwie ukochane. Pomyśl, coby uczynił Sardanapal w razie takiego nieszczęścia?
Jason wziął kapelusz i podszedł do drzwi, ale kroczył coraz to powolniej, aż wreszcie obrócił się z wahaniem.
— Często mi robiłeś przykrości, Hansie... — powiedział — ale zresztą... nie zobaczymy się już może...
Przystąpił, podał mu swą białą, pełną dłoń, potem zaś wyszedł.
Hans Alienus zapukał do drzwi kuchennych, celem pożegnania Giuseppa. Ściskali się długo, Giuseppe przytulał swego pana, bił się w piersi i potrząsał ze smutkiem głową. Potem, uspokojony nieco, przybrał pełną zamyślenia minę.
— Czy pan naprawdę chce wszystko porzucić? — spytał. — Czy nie weźmiesz pan nic ze sobą i odejdziesz jak nędzarz? Wszakże masz pan książki... bieliznę...