Strona:Verner von Heidenstam-Hans Alienus.djvu/163

Ta strona została przepisana.

Giggja siedziała na zwykłem miejscu Eleny, przy „warsztacie“, oblana chłodnem, zielonawem światłem, przenikającem przez listwy spuszczonych stor okiennych. Zabrano już liczne kostjumy i flagi, które poprzedniego jeszcze dnia nadawały salonowi wygląd sklepu, a puste fotele stały pod ścianami, sztywne i niegościnne, jak dawniej.
Giggja okryła nogi białym, żółto obrzeżonym kocem i blada była jeszcze po chorobie. Zwróciwszy głowę w bok i ujrzawszy Hansa i Betty, pokraśniała od szczerej radości. Odrzuciła koc, zerwała się, jakby nagle ozdrowiała i wyciągnęła do wchodzących krągłe swe ręce z rozkosznemi dołeczkami.
— Wiecie co! — paplała przymilnie. — Byliśmy naiwni, grając tak długo ze sobą w ślepą babkę... nieprawdaż Hansie? Chyba nie przypuszczasz, bym była niedostępną skarbonką na tajemnice.
Nie nawykła do krycia wyrazem twarzy swych uczuć, toteż wszyscy wiedzieli, co myśli. Zanim skończyła, spojrzała jednak na Elenę, drgnęła i zadumała się.
— Wiedziałam, — ciągnęła dalej — że Hans chce zostać człowiekiem pracy, wedle przepisu Betty i mówiąc szczerze, bawiło mnie to. Jakże niesamowicie wygląda jednak Hans w tym kostjumie pielgrzyma! Czy was niepokoi odjazd mego ojca? Widzę, że coś zaszło... Wszakże nie spadło jakieś nieszczęście?
— Nieszczęście? Skądże taka myśl? — odparł, ale głos go zawiódł.
Betty stała przy kominku, mała, wyprostowana, nie tracąc na chwilę pewności siebie.
— Tak! Spadło nieszczęście! — powiedziała. — Ale nikt mu nie jest winien, jeno spowodowały je