okoliczności... To my... jakże mam właściwie mówić? Nie mogę się doszukać końca nici w tym motku.
— Nie stało się właściwie nic, a jednak więcej zaszło, niżby sądzić można.
Te słowa wyrzekł Hans Alienus.
Nie mógł doprowadzić do ładu myśli. Wyobraźnia ukazała mu naraz wszystko w barwach szarych i mdłych, potem znów w omgle zacierającej kształty i wyolbrzymiającej rozmiary, w końcu doleciał go z pod ziemi dźwięk starych instrumentów i wołanie: — Nasz jesteś!
Przystąpił do Giggji i dobył zielone pudełko z pierścionkiem, otrzymanym w obliczu Madonny. Myśli jego przybrały formę poważnych, surowych słów, czuł że nić łącząca go z tem dzieckiem jest tak silna, iż zrywając ją, zada bolesne, głębokie rany. Gdyby się to zdarzyło, dumał, przed dwoma tysiącami lat, posłałby Almeriniemu umiarkowaną kwotę i zabrał obie dziewczęta na wóz sprzężony w woły, o złoconych rogach. Pośpiewując, wprowadziłby je do domu i byliby szczęśliwi we troje. Teraz zaś stał, tak wrażliwy i obolały, że dłoń, dotykająca go, sprawiała mu dotkliwe cierpienie. A mimo to, cóż mu po wszystkich innych było, jeśli ta właśnie nie miała iść z nim. — Czyż to kaprys jeno? — myślał. — Wszakże setki tysięcy kobiet żyje w tem mieście. Słyszę ich kroki w ulicy. Wiele z nich bogaciej uposażyła natura, niż tę, o której myślę, a jednak myśleć mogę tylko o tej jednej.
Ręka mu drżała, tak że pierścionek dzwonił w pudełku. Podał je Giggji i rzekł zcicha.
— Biała ręka dała pierścionek w zaufaniu do czarnej, która zdradziła. Właściwie nie zdradziła...
Strona:Verner von Heidenstam-Hans Alienus.djvu/164
Ta strona została przepisana.