Strona:Verner von Heidenstam-Hans Alienus.djvu/168

Ta strona została przepisana.

wane łopatki spadały konopiaste włosy, a skronie otaczała opaska z czysto białych kamelji. Snop słomy leżał u jej stóp, służąc za podnóżek.
Z początku rozbrzmiewały skromne wykrzyki niechęci, a jakiś żandarm ze szkaradnym, perkatym nosem uznał za swój obowiązek wkroczyć. Ale odepchnięto go zaraz wstecz i za chwilę widzowie zapomnieli o niezadowoleniu, które wypadało okazać, ale którego żaden nie odczuwał naprawdę. Miast tego następowało wszędzie, gdzie dotarła trumna, uroczyste milczenie, a jakiś rzeźbiarz, stojący pod murem na ławce, wybuchnął płaczem.
Poza trumną tańczyło dwanaście odzianych w skóry panterze murzynek tunetańskich, a ciszę, przez czas długi mącił jeno łoskot ich hałaśliwych tamburynów, oraz chrapliwe pokrzyki.
Wszystkie atoli postaci owe miały popiół we włosach i wieńcach, a u stóp ich brzęczały kajdany, wlokące za sobą zdeptane fiołki po czerwonym piasku. Poza niemi, wzniesiony wysoko, jechał na lokomotywie z kartonu pogromca przeszłości, zwycięzca i triumfator... duch epoki, czarno ubrany bożek z tektury. Miał okulary, długie spodnie, długi surdut, mocne sznurowane trzewiki i cylinder, niby komin na głowie. Ołowiane rozleniwienie, głupawe i tępe widniało na jego krągłej, lśniąco lakierowanej twarzy, a ile razy otwierał poruszane mechanizmem usta, wypadały z nich papiery wartościowe, chemikalja, romanse i amerykańskie patenty.
W chwili, gdy lalka dotarła do rogu ulicy San Giacommo, gdzie poza widzami stała tajemnicza kareta, przedarł się aż do figury jakiś młody student i, zdejmując kapelusz, zawołał z drwiącym ukłonem: