Strona:Verner von Heidenstam-Hans Alienus.djvu/173

Ta strona została przepisana.

— Słabą jest wiara moja, ale spróbuję! — powiedział policjant i odszedł.
Silne uderzenie po ramieniu skłoniło Hansa do obrócenia głowy i ku wielkiemu zdumieniu zobaczył tuż obok Almeriniego, w długim, kraciatym płaszczu i ogromnych mankietach.
— W ostatniej chwili wróciłem z dworca! — powiedział nieco zakłopotany. — Nie mogłem poskromić chętki zobaczenia korowodu i postanowiłem podróż odłożyć... na później. Nie byłem jeszcze w domu, a w ścisku wepchnięto mnie tu, wraz z innymi. Źle jest, Hansie Alienusie! Szczęście twoje skończone! Końcowe hasło brzmi: — Niech żyją czarnosurdutowcy! Pospiesz się i wyjedź dziś wieczór jeszcze, bo po tej awanturze zaczną aresztować.
Zamieszanie na terasach wzrastało.
— Nie kapitulować! — krzyknął grzmiącym basem Almerini. — Musi być w głębi ogrodu boczna droga, którą tu przyszli ci ludzie. Tamtędy otworzymy sobie z honorem przejście. Ważyć życie, to jedna z największych rozkoszy!
Tymczasem wrócił policjant z kwieciarką i przyniósł kilka kawaleryjskich szabel, wziętych od ukostjumowanych, ale tkwiły tak twardo w pochwach, że trudno je było samemu dobyć.
— Obawiam się rzeczy najgorszych! — powiedział policjant i odskoczył kilka kroków wstecz, ściskając pochwę, z której ktoś wyrwał klingę.
Każdy z trzech wziął szablę. Hans trzymał swoją pod pachą, naciskając bezwiednie nasadę nosa, na której nie było już okularów. Drażniła go kołysząca się ciągle kreza niskiego kapelusza pielgrzymiego, toteż zasunął go na kark. Wyglądał jak nauczyciel