Strona:Verner von Heidenstam-Hans Alienus.djvu/175

Ta strona została przepisana.

Ukostjumowani dotarli już do teras, przyjęci zrazu kilku jeno kamieniami. W chwili jednak, gdy zaczęli na nie wstępywać, szeregi nieprzyjacielskie starły się. Od strony najwyższego krzaku cierni błysnęło żółtawe światło, echo strzału zatętniało po murach, a ciężki kłąb dymu zawisł w gęstwie.
Almerini drgnął, pokręcił wąsa, zapiął płaszcz i powiedział:
— Sądzę... zdaje mi się, lepiej wracać w podwórze... bo... kobiety, idące za nami, mogłyby się przestraszyć.
Hans nie słuchał go. Konar drzewa wytrącił mu ciężką szablę z niewprawnej dłoni i to go tak zmieszało, że znowu dotknął palcami skroni, by poprawić okulary, których nie miał. Mimo to jednak nigdy w życiu nie miał jeszcze tak zimnej krwi i powiedział sobie: — Widzisz, chłopcze, że tu raczej miejsce twoje, a nie w zamknięciu, nad bibułą.
W tej chwili wyskoczył naprzód wyrostek z siekierą i rozwarłszy szeroko oczy, zaczął skakać lekko z kamienia na kamień, wciskając szyję pomiędzy ramiona. Wyprzedził już o znaczny kawał innych, gdy nagle zagrzmiał drugi strzał, a chłopak padł jak długi na wznak. Tuż na lewą stronę obojczyka tryskała krew z jego szyi. Umilkł śpiew, ścichł drący się gdzieś w tyle kornet, kilku mężczyzn skoczyło z wściekłością w krzaki, bijąc i tłukąc na oślep, zaś dwaj inni podnieśli martwe zwłoki chłopca i złożyli je w trawie, pod murem ogrodu.
Dziewczyna podała kilku z mężczyzn bukieciki, resztę zaś wysypała na malca.
Wszyscy zdjęli kapelusze, nawet suchy policjant.