Strona:Verner von Heidenstam-Hans Alienus.djvu/176

Ta strona została przepisana.

W dali tętnił dzwonek, a noc spływała powoli na cichą wodę, winnicę i stojące w bezruchu drzewa. Od strony tych, co zostali w tyle, przed terasami, ozwały się stłumione nawoływania, klaskanie, a kilka młodych mieszkanek brudnego, przeludnionego domu, w pstrych szatach, wmieszało się pośród mężczyzn, oglądając poległego i wysławiając go. Stara kobiecina, która wzywała pomocy Matki Bożej, padła nań z płaczem. Mówiła, że jest jego ciotką, jedyną krewną. Łkała, wołając, że dzielny chłopczyna przyniósł jej zaszczyt.
Hans Alienus stał w kole innych i patrzył na zwłoki, czekające już pochowku i zapomnienia. Patrzył i wydało mu się przez chwilę, że mimo łachmanów, przyćmiewają sobą całą wspaniałość tego, co żyje. Zazdrościł zmarłemu fiołków.
— Czas krótki! — szepnął mu policjant. — Hołota ucieka już na przełaj pomiędzy kratą nad krzakami. Droga otwarta, ale tylko w razie pośpiechu przejdziemy.
Kilkuset uczestników pochodu weszło ponownie na terasy i dostali się poprzez kratę na brukowany, otoczony murami plac, ponieważ jednak przytykał do ulicy, w której czekali żołnierze, przeto tłum zwalił spróchniały parkan i ruszył przez rozległe winnice. Tuż ponad murami sterczały dachy domów i wznosił się ogromny masyw Św. Piotra. Rzesza, przybrana w stroje różnych epok, wędrowała po ciemku. Zaraz przy pierwszem zamieszaniu w bramie, postawiono na ulicy wykopaną trumnę i porzucono też baldachim, ale ponad głowami chwiały się, jak przedtem, obciążone owocami misy, a półnagie dzieciaki skakały, drżąc od chłodu i brzękając na lirach.