Strona:Verner von Heidenstam-Hans Alienus.djvu/18

Ta strona została przepisana.

Szczędziłem grosza, przeto jadę zaraz,
Żaden stąd ojcu nie przyjdzie ambaras!
———————————
Bez pożegnania, zacisnąwszy usta,
Wyszedł i kazał zaprzęgać do sanek.
Wsiadł i pojechał, zanim błysnął ranek,
Zdecydowany, choć blady jak chusta.
Pędziły konie przez śniegi i lody,
Wzlatały z gęstwy przerażone ptaki,
On pędził dzielnie, jako pędzi młody,
Rad, iże rzucił męczarnie ogrojca,
Którym tak długo dom mu bywał ojca.
———————————
Na poły szczęsna, a na poły trwożna,
Koronek chmurą, przedziwnych owiana,
W koku, gorsecie... nie wiedząc, czy można,
Przyjęła syna matka ukochana.
Do jedwabistej piersi tulić jęła,
Wodą kolońską odświeżała oczy
Łez pełne, czasem w zwierciadło zerknęła,
On zaś oddawał stokrotnie pieszczoty,
Czując pełń szczęścia, co aż serce mroczy,
Patrzył w twarz matki... nie dostrzegł kokoty.
Życie, jak bajka, przed nim się rozwarło,
Miał, czego zechciał, stał się domu panem,
Matki całusy zbierał każdym ranem,
Bowiem kochała swego benjaminka...
Czasem się przytem ust popsuła szminka.
———————————
Księdza prałata tajemniczą sztuką,
Przedziwnie szybko, bez trudu i skargi,