Strona:Verner von Heidenstam-Hans Alienus.djvu/189

Ta strona została przepisana.

Tu mieszka Rzym, co umiera! — powtórzyli jeńcy marmuru i zapatrzyli się zdumieni, szeroko rozwartemi, kamiennemi oczyma na miasto wzgórz. — Teraz zapewne spadnie krzyż z olbrzymiej rotundy... Ale któż będzie wielkim zwycięzcą, burzycielem? Jakąż ma postać? Za czasów naszych zwycięzca bywał promienisty, majestatyczny, niby Bacchus, otoczony pijanych radością świtą ludzi.

Stary papież, nie mogąc spać tej nocy, stał u okna olbrzymiej fortecy swojej, spoglądając na ulice i pałace. Zasunął wstecz białą czapeczkę, kryjącą wierzch głowy. W ręku trzymał świecznik, ale tak krzywo, skutkiem zadumy, że wosk ściekał kroplami na posadzkę, niby alabastrowe łzy.

— Czemuż, — zawołał z tabakierką w dłoni —
Czemuż czekacie, o jeńcy marmuru,
Na spadek krzyża z kościelnego chóru?
Wszak krzyż was właśnie z grobu dźwignął łona.
Pod moim dachem Wenus się dziś garnie,
Watykan zmienion w antyku trupiarnię.
Tu Pan bezwstydny, nagusieńki stoi,
Z wyjątkiem listka, wszystko jako było...
Listek jest ową tajemniczą siłą,
Liryką wieków średnich, państwo moi.
Jeńcy marmuru, czemuż tak tęskliwie
Patrzycie w lasy pinji na wzgórz szczycie?
Dajcież raz spokój, powiadam prawdziwie,
Nigdy Diany sierpa nie ujrzycie.
Chcecie zwycięzcę znać, co Rzym zadepcze
I krzyże strąci z rotundy olbrzymie?
Oto tam siedzi w fajki gęstym dymie,
Oto tam siedzi on i piwo chłepcze.