Strona:Verner von Heidenstam-Hans Alienus.djvu/191

Ta strona została przepisana.

W tej chwili posłyszał znużone kroki i na tle cienia pielgrzymiego płaszcza jego, który padł kolumnę, zajaśniała postać dawnej świętej.

— Cóż ci z wędrówki w kraj Sardanapala? —
Jeśli z pustemi pójdziesz tam rękoma,
Cały wór musisz zabrać z sobą w drogę
Tego, co wizję mamideł rozpala,
A jeśli skarbów nie posiadasz doma,
Ja ci ochotnie i hojnie pomogę
Musisz siać złotem, rzecz brać wszelką jasno,
Winem się poić i krwią swoją własną.

Hans Alienus podał jej dłoń.

— Przejrzałaś do dna całe serce moje,
Nie pragnę skarbów, bo skarb własny daję,
Wizje bezcenne w obce wniosę kraje,
Biesiady, szaty, przepiękne pokoje,
Ulice, miasta, a wszystko wyśnione...
Dla głupców nicość, lecz temu, co władnie
Sztuką urojeń, mocarza koronę
I miecz do ręki nieomylny kładnie.
Chcę uczt, przy których dowcip nie usypia,
Na turń najwyższą powiedź mnie bez drżenia!
Sięgam, gdzie jeno dolecą marzenia,
Gdy spadnę, chciałbym by się wszystko śmiało!
Mam dość odwagi, czekać woli mało.

Dawna święta spojrzała, zwróciła rozgoryczone spojrzenie na księżyc i jęła opowiadać o niedoli i męce szarego życia swego. Gdy się zaś dobrze